Jak zwykle przy Pilchu krzywię się najpierw. Tyle już tego było, takie to przegadane i byle jakie. Bo pisarstwo Pilcha przypomina mi granie na wiejskich weselach, po remizach strażackich albo nawet stodołach. Takie tam – zwykłe, sprzedajne, wcale nie zachwyca, bo i nie ma czym. Grunt, że publika się bawi. Dopiero Moje pierwsze samobójstwo powoli uczy mnie pokory. Najpierw sięgam po nie niechętnie, wzdycham ociężale i próbuję się przemóc. Myślę sobie – ot, kolejna typowo pilchowska książka. A w moim mniemaniu to już raczej zarzut, niźli komplement. Otwieram, a tu staje przede mną stary erotoman, zbereźnik wręcz, któremu marzą się zdeprawowane madonny i wyuzdane sceny łóżkowe, do których brakuje mu to kochanki, to zapału. Taki tam, pamiętnik sfrustrowanego pięćdziesięciolatka, któremu wydaje się, że pozyskał prawo do formułowania tez fundamentalnych. Kiedy pisze o czterdziestoleciu swojej pierwszej próby samobójczej, przyłapuję się na złowieszczej myśli, że próba ta mogłaby być jednak udana. Kiedy jednak
sięga po czternaście pięćdziesiątek gorzkiej żołądkowej, wprawia mnie w osłupienie. Upijając się? Wtedy to by było iście pilchowskie. Kolejna historia, zaprawiona alkoholem, najlepiej z domieszką seksu i przepoconym prześcieradłem w tle. Jako wprawiony czytelnik, mogłabym czuć się przewidująca, spełniona. Ot, pierwsza diva literatury polskiej. Pilch jednak gra mi na nosie, stawia te pięćdziesiątki na krawędzi balkonu i strzela do nich, aż padają jedna po drugiej. Rozczarowania miłosne, nie pierwsze i nie ostatnie zresztą, jak to w przypadku dojrzałych mężczyzn bywa, wyzwalają w nim niespodziewane reakcje, głębokie refleksje, na całe szczęście skryte jednak w prostych słowach pilchowskiej narracji. A skoro już przy słowach jesteśmy, to przyznać muszę, że długie lata nie znosiłam tego języka, pastwiącego się nad każdym z wydarzeń, sprowadzającym do dna nawet najwznioślejsze autorskie myśli, spłycającego wszelkie godne opowiedzenia spostrzeżenia. Nędzne wulgaryzmy, proszące się o nieprzychylny komentarz frazy,
ot, proszę Państwa, taki pilchowski standard. A tu nagle? Proszę Państwa, oto Pilch, Pilch jest bardzo grzeczny dziś. Chętnie Państwu rękę poda. Nie chce podać? A to szkoda.
I chwała mu za to! Za to wyjście poza własną konwencję, za oddzielenie się od prostoty przekazu i tępawych bohaterów, od których mdło się robiło przy poprzednich książkach. Moje pierwsze samobójstwo przynosi długo oczekiwany powiew świeżości. Stanowiąc zbiór pozornie niezależnych od siebie opowiadań, tworzy kompozycję spójną pod względem utrzymywanej narracji, kreacji bohaterów i możliwości języka. Wybija się ponad pilchowską twórczość, ba, stanowi wręcz jej ukoronowanie. Wszystko nareszcie zostało stuprocentowo dograne, dopięte na ostatni guzik, literacko ujarzmione i poskromione w bestialsko rozwydrzonej wyobraźni autora. Kiedy główna postać opowiada o swoim tajemnym zeszycie, w którym na bieżąco konstruuje listę osób, przeznaczonych do wyimaginowanego mordu, widzę w tym namiastkę osobowości nieprzeciętnej, mającej odwagę choćby zapisać to, o czym inni są w stanie jedynie pomyśleć. Kiedy kocha się w Najpiękniejszej Kobiecie Świata, podziwiam jego upór i czczę go za uwolnienie mnie od miłosnych banałów,
wyśpiewywanych przez polską literaturę już od wieków. Razem z nim pozwalam sobie kpić z pogańskiej obyczajności rodziny, w której zasłonięte okna wróżą śmierć, a spać należy chodzić jak najwcześniej, bo nocą grasuje Szatan. I wybaczam mu nawet, kiedy przez kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt stron, rozpisuje się o stoliku szachowym i obsesyjnej obecności tołstojowskiej szachownicy w jego własnym życiu. I kiedy pisze, że księżyc w absolutnej pełni wisi nad podwórzem i złoci drogę do kibla, to widzę w tym urocze zażegnanie konwencji romantycznej, dla której noc była czasem kochanków, a księżyc jedynym świadkiem ich wzniosłych miłości. Chwalę go za zerwanie z całym śmietnikiem literackich chwytów, w którym pisarze nie wiedzieć czemu wciąż grzebią. Pilch nareszcie stał się Pilchem, wykrystalizował się, dookreślił, wydobył z sieci własnych ograniczeń i nieciekawych zapędów fabularnych. Z grafomana, za jakiego go miałam, stał się pisarzem. Oby to nie była usługa jednorazowa.
I jeszcze jedno, tak nadprogramowo, gratisowo, jak promocja w supermarkecie i jak wisienka na torcie. Jeden cytat, mały kawałek Pilcha, który urzekł mnie najbardziej, może za swoją szczerość, może za miłość do literatury, może za wielkie poszanowanie książek, kosztem braku poszanowania dla kobiet: "Sposób dotykania książki jako przedmiotu zawiera w sobie cały arsenał macań, bezczeszczeń i plugawień. Czytanie pożyczonej książki jest jak branie sprzedajnej kobiety. Toteż pożyczonych książek nie miewam. Sprzedajne kobiety – owszem. Ponieważ traktuję literaturę ze śmiertelną powagą – chodzę do burdelu, nie do biblioteki".