Podobno literatura o zbrodni słabo znosi mieszanie konwencji. Co jednak zrobić, kiedy niepisana zasada łamana jest z premedytacją? Carska roszada zgodnie z napisaną w podtytule sugestią stanowi „opowieść prawie sensacyjną, momentami romansową, częściej zagadkową, niekiedy erotyczną”. Przyznam się, że samo przepisanie podtytułu powieści Melchiora Medarda (autora słynnego powiedzenia o tryumfie japońskich sztuk walki nad pangermanizmem w policyjnym kotle) przyprawiło mnie niemalże o zawrót głowy. Czy ów zawrót, znany chociażby z filmów mistrza suspensu, towarzyszył mi do końca lektury?
Carska roszada opowiada o śledztwie tajnego radcy dynastii Romanwów, który przyjechał do Warszawy w 1890 roku, aby ująć seryjnego mordercę kojarzonego ze słynnym Kubą Rozpruwaczem. Śledztwo już od samego początku przyjmuje zagadkowy obrót. Trupy padają jak muchy, a człowiek mający wyjaśnić całą sprawę uwikłany jest w wewnętrzne rozgrywki skorumpowanych urzędników carskiej Ochrany. Rozwiązanie kryminalnej zagadki nie sprawia mu większej trudności, chociaż owej zagadce nie brakuje drugiego, a nawet trzeciego dna. Jednak twardy uścisk kryminalnej fabuły jest rozluźniony, na co najmniej na dwa sposoby. Po pierwsze, powieść napisana jest z wyraźnym przymrużeniem oka, sprawiając wrażenie autorskiego zdystansowania względem obranej konwencji. W rezultacie powstaje dość gładka opowieść o poszukiwaniu złoczyńcy w stolicy kraju nadwiślańskiego opornie wchodzącego na ścieżkę modernizacji. Można oczywiście w tym kombinowaniu troszkę się zapętlić, zastanawiając się, czy nie mamy tu do czynienia z metaforą
współczesnej Polski blado odbijającej się w swoim zniewolonym odbiciu lub podumać nad zmierzchem bujnie rozwijającego się gatunku, jakim jest ciesząca się sporym powodzeniem powieść sensacyjna. Po drugie, opisywana intryga – komplikująca się jak gambit turecki – staje się pretekstem, aby pięknie pofantazjować sobie na temat secesji. Sporo tu nowatorskich rekwizytów: bicykle, gramofon i Kojak, a także dekadenckich rozrywek – od wschodniej medytacji po zwyczajny striptiz. Uwagę też zwracają z lekka zabawne postaci: rudowłosy wamp, wysportowany detektyw, pantoflarz będący postrachem miasta oraz urodziwe słówka, o których obecnie się przypomina w środkach masowego przekazu, na przykład birbant. Mówiąc krótko, starannie dobrane rekwizyty oraz odrobinkę pisane grubą kreską postaci sprawiają, że jakoś obluzowany uścisk intrygi kazał mi w większym stopniu rozglądać się po świecie przedstawianym niż śledzić scalający narrację wątek sensacyjny tylko po to, aby szczęśliwie wyjść na głupca. Zakończenie tego rozrywkowego
programu jest, bądź co bądź, zaskakujące i miłe dla ucha.
Powieść Melchiora Medarda nie zachwyciła, lecz też mnie nie rozczarowała. Sprawia wrażenie próby ożywienia dość zmurszałego gatunku przez nawiązanie do konwencji powieści historycznej o nienajgorzej udokumentowanych czasach. Nie zawsze jest to zabieg udany, chociaż trzeba uczciwie powiedzieć, iż autor wywiązuje się z zapowiedzianych w podtytule obietnic gwarantując czytelnikowi różnorodność doznań. Trochę jednak na tym cierpi zainteresowanie fabułą, co tylko potwierdza znane skądinąd przekonanie, iż „prawie” jednak robi różnicę.