W latach siedemdziesiątych publiczność zachwycał serial o dzielnej lekarce, która wyjechała tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Przełamując stereotypy i próbując wpisać się w wiejską rzeczywistość pomagała bliźnim. Z podobnego pomysłu skorzystała jakiś czas temu TVP, z podobnym skutkiem, gdyż popularność serialu przewyższyła oczekiwania. Jakkolwiek, ledwo ostygła książka, którą mam w zasięgu wzroku też zahacza o ten zakres tematyczny. Doktor Karolina leczy nie ludzi, tylko zwierzęta, czyli całkiem blisko, ma koszmarny zwyczaj robienia z siebie idiotki i w dodatku pisze pamiętnik, z którym konfrontuje i tak już znudzonego czytelnika. W tle poważne decyzje życiowe, historia rodem z brazylijskiego tasiemca oraz sprawa detektywistyczna. Taka w sam raz dla ojca Mateusza. Na dokładkę jest jeszcze Amerykanka o polskich korzeniach, która dotkliwie kaleczy język polski. Nie mam telewizora, ale wierzę, że taki serial też istnieje. Jakkolwiek, jeśli doktor Ewę oglądało się z przyjemnością, to o doktor Karolinie czyta
się bez przyjemności. I w tym cały problem.
Powieść jest debiutem powieściowym Joanny Rogali. Cóż można powiedzieć o tym debiucie? Bardzo podoba mi się fotografia wiejskiego domku na okładce. To, co jest między okładkami nie budzi mojego entuzjazmu. Oto młoda absolwentka weterynarii postanawia pomieszkać chwilę na wsi i posmakować pracy w zawodzie. Odrzuca asystenturę i studia doktoranckie, a także wakat w brytyjskim laboratorium. Powoli wdraża się w meandry wiejskiego życia i zwyczajów. Pomysł ani dobry, ani zły. Wykonanie poniżej oczekiwań. Bohaterowie stereotypowi do szpiku kości, jednowymiarowi, nakreśleni naprędce, bez zbędnego namysłu. Na wsi - zapracowane, znękane kobiety, zapijaczeni mężowie obibocy, fason trzyma tylko ksiądz, emerytowany nauczyciel i dziadek głównej bohaterki – chwalą sielsko-anielskie klimaty i radośnie popijają nalewki pod dębem (lipy widać nie było w pobliżu). Mówią jednak językiem wyjątkowo nienaturalnym, zdania brzmią groteskowo, jeśli to miała być stylizacja regionalna – nie udało się, jeśli socjolekt – tym
bardziej. „Miastowi" podobnie wykoślawieni – wyolbrzymieni w swojej małostkowości, hipokryzji i ignorancji. Są do bólu przewidywalni. Podobnie, jak przewidywalne jest uczucie, które połączy bohaterkę i „tego wstrętnego palanta" z początku opowieści. Uwaga dla, tych, którzy woleliby sami doczytać do końca - nie zdradziłam więcej niż wydawca powiedział był na okładce. Jeśli bohaterka została scharakteryzowana w miarę dokładnie, to główny amant utworu zbudowany jest z jakiś pobieżnych obserwacji, podobnie jak ich wielkie uczucie. Autorka marnuje słowa na niekończące się komentowanie fabuły i zbędne didaskalia, a miłość – reklamowaną na okładce jako dojrzałą, wynikłą z prawdziwej przyjaźni, traktuje tak skrótowo jak tylko można. Sprawę załatwia w kilkunastu linijkach, co zasadniczo błędem nie jest, ale w tym tekście akurat sprawia, że historia staje się wyjątkowo naciągana. Jasne, w życiu też czasami brakuje logiki, ale czytelnik oczekuje, że w fabule zachowane będzie jakieś uzasadnienie dla zaistniałej
sytuacji.
Jeśli bohaterowie trzeszczą, czytelnik zgrzyta zębami, to fabuła pęka w szwach. Z nadmiaru. Życiowe decyzje, ludzkie kończyny walające się po drodze, aklimatyzacja w lokalnym środowisku, wiejski pejzaż, lokalny porządek dziobania, historia życia bohaterki, panorama społeczna, krwawe ochłapy, uprowadzenie wraz z porwaniem, kościotrup bez głowy, korupcja, atak serca, tajemnica sprzed lat i wykluczenie ojcostwa. I jeszcze motyw z gatunku „bo to zła kobieta była". Doprawdy, ileż można! Chciałabym bardzo, żeby choć jeden z tych wątków nie był potraktowany po macoszemu. By autorka zadała sobie trochę trudu niezbędnego do jego zarysowania, pokazania go w różnych odsłonach, poprowadzenia go przez jakiś czas, tak, by wyjaśnienie zagadnienia nie było zagadką na minutę. Tutaj najpoważniejsze problemy życiowe, a także wielkie zagadki kryminalne, które mają być osią fabularną rozwiązują się na kilkunastu stronach. Banał wkrada się tam, gdzie powinny rządzić emocje, gdzie autor powinien się wykazać zaangażowaniem,
rozwagą, jakąś spójną koncepcją. I pasją po prostu. Jasne, można wrzucić do garnka wszystko, co pod ręką i zamieszać. Tyle, że tym sposobem to można zrobić co najwyżej zupę, a nie powieść. Natłok problemów nie sprawia, że opowieść staje się fascynująca.
Słowa, słowa, słowa. Książę duński może sobie kontemplować marności świata tego, jemu wolno. Autorka cierpi na słowotok, a nie powinna. Do tego ma manię wyjaśniania i wielokrotnego komentowania wydarzeń. Nie wolno definiować czegokolwiek przez to samo. Ani w logice, ani w powieści. Czytelnik czuje się znudzony, gdy narrator (też brzmi jakby był znudzony) komentuje po raz enty konkretne poczynania bohaterki, traktuje czytelnika jak stworzenie, któremu należy na każdym kroku pomagać myśleć. W tragedii antycznej występowali tacy, których zadaniem było komentowanie zdarzeń. W przypadku tej powieści akurat to ewidentne błędy warsztatowe, które fatalnie wpływają na jakość czytanego tekstu. W dodatku, autorka co jakiś czas częstuje nas rewelacjami w rodzaju: doktor Karolina ogoliła sobie nogi za pomocą roztopionego cukru, resztki zostawiła w pobliżu kanapy, a Grzegorz myśląc, że to karmelki zjadł toto. „Ciocia z Ameryki" potrąciła kurę, ale uparcie twierdzi, że rozjechała kurwę. Litości!
W literaturze (pięknej i popularnej) jest sporo Karolin. Tę sugeruje pozostawić w spokoju i poszukać innych; Karolina Latter, Karolina Szarłatowiczówna, Karolina Bingley, Karolina Stöhr...