Trwa ładowanie...
recenzja
30-10-2010 14:44

Pożegnanie z przeszłością, powitanie z Afryką

Pożegnanie z przeszłością, powitanie z AfrykąŹródło: Inne
d3z51nu
d3z51nu

Młody dziennikarz Curro (właściwie Francisco, ale w tej rodzinie wiele osób używa nietypowych zdrobnień) często wspomina jedyne swoje spotkanie z dziadkiem ze strony ojca, przebywającym na stałe w Afryce, a jeszcze częściej dzieciństwo w starym domu, teraz - od czasu śmierci babki - stopniowo popadającym w ruinę. Odkrywszy pewne niespójności w rodzinnej historii, zabiera się za ich eksplorację i dochodzi do wniosku, że jedynym sposobem ich wyjaśnienia będzie odnalezienie dziadka - jeśli ten jeszcze żyje - lub kogokolwiek, kto poznał go bliżej, niż bezpośredni potomkowie. Prócz nazwiska i rysopisu dziadka zna jedynie nazwę miejscowości, z której ongiś przychodziły (nieliczne) listy i nazwę hotelu w Nairobi, w którym tamten zwykł był się zatrzymywać. Nim wpadnie na jakikolwiek trop, czeka go cała seria nowych znajomości i niespodziewanych wydarzeń...

W kolejnych odsłonach pierwszej części Curro, będący równocześnie narratorem opowieści, na przemian rekonstruuje losy swojej rodziny, wspomina dzieciństwo w Lux Domini i relacjonuje kolejne etapy swoich poszukiwań; część druga to już tylko Kenia - nie taka, jak za czasów baronowej Blixen, ale wciąż pełna tajemnic, które przybyszom z Europy trudno ogarnąć - i coraz to nowi ludzie, którzy mają pomóc wnukowi Hamisha Sutherlanda przybliżyć się do prawdy o jego dziadku. W tej drugiej dzieje się znacznie więcej i szybciej, niespodzianka goni niespodziankę; pierwsza jest mniej sensacyjna, bardziej statyczna i bardziej nostalgiczna, ale może właśnie dlatego nieco lepiej mi się ją czytało.

Ważniejsza od samej intrygi jest dla mnie jej obudowa: cała warstwa obyczajowa, ukazująca zachowania ludzi w różnych sytuacjach i mentalność osób z różnych środowisk, reprezentujących trzy kolejne pokolenia, a jeszcze bardziej warsztat pisarski autora. Lekko ironiczny styl i skłonność do używania dosyć oryginalnych metafor („Pałac jest tak bardzo nasycony historią, że jeśliby ją przelać na papier, pod ciężarem atramentu runęłyby podłogi, a gdyby ściany mogły mówić, trzeba by je najpierw wytrzepać po pyskach, aby móc tam zmrużyć oko") przypominają mi momentami Irvinga , a równocześnie zwłaszcza w opisach jest coś barokowego, przywodzącego na myśl tradycyjne hiszpańskie stroje, pełne falban, frędzli i szamerunków („z rozedrganych w zmierzchu strun odrywały się nuty, które zaczepiały o najeżone niczym metalowe szpileczki włoski jej ramion i po chwili mknęły dalej, odbijając się od lśniącym w gasnącym blasku kamieni doliny, szybując na
skrzydłach lekkiego zefiru w stronę wykutego ze starej miedzi słońca, wzbijając się wraz z melodią, aby płynąć z wiatrem ku klimaksowi, najwyższej, powtarzającej się czterokrotnie nucie, która potem powtarza się jeszcze cztery razy, by w końcu odfrunąć łagodnie w stronę horyzontu i stopić się z finałowym crescendo w steli czerwonego kręgu znikającego po drugiej stronie gór"). To mi odpowiada, a jeszcze bardziej pełna jestem uznania dla autora za dwie rzeczy: wcale nie pruderyjne, a wyjątkowo subtelne opisywanie scen erotycznych (och, jakże mi się już znudziły te dosadne wyrazy, używane przez 90% współczesnych twórców do określania poszczególnych czynności składających się na takowe sceny oraz części ciała w nie zaangażowanych!), oraz doskonałą indywidualizację języka. Każda z ważnych dla akcji postaci wypowiada się w swoisty i rozpoznawalny sposób: Curro, babka Uke, sztywna i konserwatywna ciotka Victoria, ekscentryczny arystokrata Delsey, zdziwaczały i sfrustrowany stary aktor, młody kenijski reporter,
a przede wszystkim i nade wszystko - Hamish, ze swoją hiszpańszczyzną będącą genialnym przykładem możliwości językowych człowieka, który nauczył się masy słówek, ale nie zdążył opanować gramatyki i idiomów (podwójne brawa dla tłumacza!).

Korekta spisała się nieźle; prócz bodaj dwóch literówek znalazłam w tekście tylko jeden poważniejszy błąd (być może, też wynikający z literówki, ale zmieniającej w zasadniczy sposób sens wyrazu): uroczy Thierry, totumfacki barona Delseya, z całą pewnością miał urodę androgynicznego, a nie „androgenicznego" modela.

d3z51nu

Toteż czytało mi się wyjątkowo dobrze i aż sama sobie nie mogłam uwierzyć, że blisko siedemset stron pokonałam w jeden weekend. W tym tempie daję sobie radę głównie z lekkimi czytadłami; Władca równin, nie da się ukryć, także jest czytadłem, co prawda niezupełnie w stylu * Pożegnania z Afryką*, jak to sugeruje wydawca (sama lokalizacja i niespełniona miłość w tle to za mało, by czynić takie porównanie), lecz tak czy inaczej bardzo przyzwoitej jakości.

d3z51nu
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3z51nu