Prowadzeni przez przewodnika, musimy bardzo ostrożnie stawiać kroki, bo ta ziemia już do kogoś należy. Do duchów wysokich i niskich, do Aborygenów i białych. Duchy tylko czekają na nasze uchybienie, by zemścić się wycinając nam na przykład tłuszcz nerwowy, od Aborygena i białego możemy zawsze dostać w twarz. Już na samym początku wędrówki wpadamy w szpony Australii złowrogiej, nieprzyjaznej. Nie może być inaczej: tu, gdzie kolejne warstwy mieszkańców nakładają się na siebie – a każda uważa się za tę jedyną uprawnioną do ziemi – antagonizmy wybuchają co krok. Zaledwie tu przybyliśmy, już chcemy się wycofać. Gdzie jest ta słoneczna, plażowa Australia, raj dla turysty?
W przeszłości Australię zamieszkiwało trzysta pięćdziesiąt plemion aborygeńskich, przybyłych na kontynent przynajmniej przed pięćdziesięcioma tysiącami lat (!). To robi wrażenie, tym bardziej, że z ludności o takiej historii zostały już tylko niedobitki: teraz Aborygeni stanowią jakieś dwa procent całej ludności australijskiej, zepchnięci do rezerwatów, na oddalone północne wyspy, nieistniejący w świadomości białych Australijczyków. Ci ostatni wymościli się wygodnie na kontynencie, górując nad czarnymi nie tylko wzrostem, ale i wyposażeniem w broń. Bezsilnym Aborygenom pozostaje nienawiść i tworzenie malowideł naskalnych, które mają sprowadzić śmierć na białych prześladowców. Także na rosłego policjanta, który w napadzie szału aresztował pijanego Aborygena Camerona Doomadgee. Czterdzieści minut później ten ostatni już nie żył.
Biedni Aborygeni, prawda? Gdy już się im dostatecznie nawspółczujemy i naoburzamy na ten niesprawiedliwy los, autorka odwraca kartę i ukazuje zdemoralizowanie tej społeczności, żyjącej z zasiłków i nieustannie pijanej. Aborygeni przepytywani na procesie mającym ustalić okoliczność śmierci Doomadgee w więzieniu tłumaczą: nie pamiętam dobrze, byłem pijany, byłam pijana. W nocy wypiłem kilka piw, rano jeszcze parę... i tak bez przerwy. Każdy aborygeński mężczyzna ma na swoim ciele historię licznych bójek, bicie kobiet jest na porządku dziennym, osady ogarnięte są chaosem i destrukcją. Te aborygeńskie resztki są toczone przez alkohol i cukrzycę, ich kultura przetrwała już tylko w fantastycznych wierzeniach (bardzo sugestywnie w książce odmalowanych). Nie ma się ochoty wchodzić w bliższe relacje z tymi odpychającymi ludźmi.
Chociaż prawdopodobne zabójstwo Aborygena przez białego policjanta to łakomy dziennikarski kąsek i okazja do tego, by samej przywdziać szaty potępiającej moralnej instancji, Chloe Hooper tego nie czyni. Zamiast tego drąży tę historię, zapuszcza się na takie głębie, że czytelnik już zupełnie traci możliwość jakiejkolwiek oceny całej australijskiej sytuacji i marzy tylko o tym, by się wydostać z tego piekła, które na powierzchni wygląda jak raj – piękna przyroda, plaże, słońce. Wielokrotna rekapitulacja zdarzeń, które mogły zajść na posterunku policji egzotycznej Palm Island sprawia, że obraz katowanego Doomadgee trwale wgryza się w umysł. To wydarzenie wywołuje nieprawdopodobną skalę nienawiści po obu stronach – Aborygenów, którzy nie rozumieją języka używanego przez białych i zawiłości stosowanego przez nich prawa, i przez to ich poczucie krzywdy jeszcze bardziej narasta oraz białych, którzy czują się przez autochtonów fizycznie zagrożeni. Im więcej czasu mija od śmierci Doomadgee, tym ta obopólna
nienawiść staje się coraz bardziej szaleńcza. A przy tym obie grupy coraz bardziej zbliżają się do ekstremalnych stereotypów – czarni zaczynają się zachowywać jak dzikie zwierzęta, rośli biali policjanci jak naziści. Z tego klinczu nie można się wyrwać, nie ma co mówić o jakimś pojednaniu, o jakim marzą nieliczni australijscy aktywiści.
Chloe Hooper patrzy na białych i na czarnych mieszkańców swojego kraju jako na wzajemne ofiary. Wiadomo, że pierwotna wina leży po stronie białej Australii, jednak dzisiejsze pokolenie musi pokutować za nieswoje winy. Pojedyncze dobre chęci czy gesty toną w morzu zapiekłej wojny, którą prowadzą tu wszyscy ze wszystkimi. Kulturowy bastion, jaką są potomkowie dawnych angielskich najeźdźców oraz gułag złożony z Aborygenów, patrzą na siebie z wrogością i w każdej chwili są gotowe gryźć i szarpać przeciwną stronę. Jedynym wyjściem wydaje się naprawdę – jak wyrzuca z siebie jeden ze zdesperowanych policjantów, ofiara aborygeńskiej agresji – „powystrzelać ich wszystkich". Albo jeszcze lepiej powystrzelać się wzajemnie, bo takiej skali nienawiści nie da się chyba rozwiązać inaczej...
To naprawdę nie jest ta Australia, jaką chcielibyśmy poznać. Reportaż Chloe Hooper to bardzo bolesna lekcja: arogancja i poczucie wyższości białych, dzięki którym podbili oni znaczne połacie świata, po jakimś czasie zaczynają się mścić z nieoczekiwaną siłą. I to wielokrotnie, w wielu następnych pokoleniach. Rzut oka na aborygeńską społeczność czy choćby na kraje afrykańskie pozwala zdać sobie sprawę z ogromnych zniszczeń dokonanych na kulturze i życiu tych ludzi, dokonanych w imię postępu czy szerzenia jednej słusznej wiary. Ten mord na rdzennych społecznościach zagarnia jednak też swym oddziaływaniem tych, którzy go dokonali i teraz już żadne akcje charytatywne czy pojednawcze tego nie naprawią. Wymęczona konfliktem o Camerona Doomadgee Australia jest tego najlepszym przykładem. Szkoda, że na skorzystanie z tej lekcji jest już za późno.