Główny bohater, nieugięty stróż prawa, nazywa się Frank Quetzalcoatl James. Z notki na okładce dowiedziałam się jeszcze co nieco o znikaniu ciał, praniu mózgów, buzowaniu hormonów i uderzeniach adrenaliny do głowy. Spodziewałam się zatem czegoś w rodzaju Księgi bez tytułu (po lekturze której przysięgłam sobie brać do ręki wyłącznie księgi z tytułami), czyli prześmiewczego pastiszu, bo inaczej po co Frankowi Jamesowi na drugie ten Pierzasty Wąż? Tego się akurat nie dowiemy, więc autor pewnie ma w planie dalsze części cyklu o przygodach gliny z upierzonym imieniem. Skoro tak świetnie idzie mu ratowanie świata…
Nie dowierzajmy jednak okładkom i notkom na nich. Gra w pochowanego jest książką całkiem serio. Akcja toczy się w niezbyt odległej przyszłości, za kilkadziesiąt, jak się wydaje, lat. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale w przyszłości opisanej jako zmiana głównie ilościowa (większe metropolie, szybsze samochody, wyższe wieżowce, misje na Marsa przypominające wyprawy arktyczne) jest pewnie więcej prawdy, niż w futurologicznych fajerwerkach, produkowanych masowo jeszcze ze dwadzieścia lat temu. W Grze w pochowanego para policjantów próbuje rozwikłać zagadkę znikających ciał ofiar zabójstw. Podejrzewając motyw rytualny, wpadają na trop sekty i decydują się do niej wniknąć jako nowi adepci. Okazuje się jednak, że nie jest łatwo oprzeć się sprawnym, fachowym manipulatorom świadomości, za to całkiem łatwo można stać się bezwolnym narzędziem w ich rękach. Czytelnik w ślad za bohaterami przechodzi kolejne stopnie wtajemniczenia, próbując odróżnić prawdę od kłamstwa, rzeczywistość od snu, sojusznika od wroga.
Busolą jest mu solidna struktura powieści, porządna, linearna narracja w klimatach budzących skojarzenia z Hotelem pod poległym alpinistą, Niebiańskim proroctwem Reidfelda, wczesnym Bondem z młodym jeszcze Seanem Connerym i „sophisticated comedies” z lat sześćdziesiątych, w których para współpracowników, zmuszonych udawać małżeństwo, leży na baczność w małżeńskim łożu w zapiętych po szyję piżamach…
Gra w pochowanego, opisująca przyszłość naszej cywilizacji, okazuje się nostalgiczną pocztówką z zacnych czasów, gdy po przecięciu kolorowego kabelka wybuchała co najwyżej bomba, a nie cała konstrukcja powieści, a Tarantino nie wziął jeszcze kamery do ręki. Nawet drastyczności, których znalazłoby się parę, wydają się niepokojąco mało ważne… w porównaniu z porywami serca (i ciała) Franka Quetzalcoatla Jamesa.