Byle szybko, byle prędko. Tak wydaje się pisana debiutancka powieść wrocławskiego autora. I szkoda, że nie znalazł się nikt, kto by mu tę powieść od serca pokreślił. Nie złośliwie, nie dla żartu. Ale szczerze, pomocnie. Bo tak trzeba było. Powściągnąć te emocje młodego prozaika, zapanować nad męczącym niekiedy językiem, dopracować fatalne momentami dialogi. I odcedzić to, co fabularnie naprawdę niezłe, od nachalnej publicystyki, która Galicyjskości wcale na dobre nie wyszła.
I aż dziwne, że taka książka tak szybko ujrzała światło dzienne (nie, żeby była na wskroś zła). Saturczak w jednym z wywiadów sam przyznał przecież, że pewne cechy, charakterystyczne dla mieszkańców byłej Galicji, zdołał zauważyć dopiero po przeprowadzce do Wrocławia. Że niektóre rzeczy można pojąć dopiero po nabraniu dystansu. Podobnie więc trzeba było zrobić z debiutem. Napisać, odłożyć. Przeczekać. I spojrzeć raz jeszcze. Literatura nie lubi pośpiechu.
Pospiesznie nie da się też tej książki przeczytać. Nie z taką narracją. I nie chodzi nawet o to, czy rozpatrywać ją w kategoriach dobra/zła. Raczej: wymagająca. Ale wymagający był i sam temat. Targnął się bowiem Saturczak na lokalny patriotyzm, na analizowanie, sądzenie i ocenianie. Na pokazanie na dwustu niespełna stronach wielokulturowości regionu. Na rozszyfrowanie, czemu stosunki między Polakami, Ukraińcami, Żydami i Niemcami wyglądały tak, jak wyglądały. I to w czasie niemałym, bo sprzed wojny, aż do dzisiaj jeszcze.
Bohaterem tej ambitnej zawieruchy jest Józek Howaniec. Mieszkaniec podkarpackiej wsi Łopuszki, chłopiec niby rozgarnięty, choć momentami tak naiwny, że w gminnych opowieściach mógłby robić z doskoku za miejscowego głupka. Przyjaźni się ze starym Żydem, nie przystaje zbytnio ani do kolegów, ani do wsi, z której wyrósł. Że jest szczególny, to wiemy - sama "Najświtnsza paninka" mu się od czasu do czasu objawia. Nie wiemy przy tym, co dzieje się naprawdę, a co jest jego tylko skromnym wyobrażeniem. Choć to, akurat, jest dobre. Ten chaos, wkradająca się niekiedy dezorientacja, ładnego nadają powieści tempa. A to bywa imponujące - nagle jest wojna, i zaraz już po wojnie. Józek obolały, gdzieś w obskurnym niby-szpitalu. Pokaleczony na duszy i ciele.
Już nie ten chłopiec, słuchający opowieści starego Żyda, ani biegający matce po mleko przez lasy. Już mężczyzna, nie wiadomo jak bardzo doświadczony, mający za sobą polowania na Żydów, okrucieństwo najeźdźców, miłości i rozczarowania. Dawniej naiwny, potulny, serdeczny, teraz walczący o siebie i innych. Udał się Saturczakowi, to pewne.
Nie da się jednak tak rozprawić z pamięcią. Z tożsamością, pomieszaniem kultur, tymi wszystkimi, wzajemnymi antagonizmami. Nie pospiesznie, nie teoretycznie, nie bez przeżycia. Saturczak sili się na mądrości, choć nijak do tego uprawniony nie jest. I całe szczęście, że sięgnął po te fantasmagorie, że realizm ściera się tu z chybotliwą wyobraźnią. Inaczej bowiem trudno byłoby tę powieść obronić, a zarzut nieautentyczności rozciągnąłby się od Polski A do Polski B.
Wiarygodny jest za to Przemyśl współczesny.To miasto "aptek i kościołów", które historię tamtą i tę współczesną w tej powieści spina. Tylko nie wiem, czy słusznie tak demonizowany. Czy nie większość miast polskich wygląda tak właśnie? Tych za dużych na wioski i za małych na metropolie. Zaniedbanych, zapomnianych. Owszem, można zdechnąć w Przemyślu, jak rzuca Saturczak w pierwszym zdaniu książki. Można też wszędzie indziej. Z tych samych powodów, z takim samym skutkiem.