„Ucząc psa czytać” na półce w księgarni wygląda jak powieść. Twarde okładki kryją w sobie jednak zaledwie 93 strony zapisane dużą czcionką, czyli, tak naprawdę, jest to średniej długości opowiadanie, które standardowym drukiem liczyłoby sobie stron ze czterdzieści. W dodatku Jonathan Carroll pisywał już ciekawsze opowiadania (choćby te zamieszczone w wydanym przed trzema laty zbiorze „Kobieta, która wyszła za chmurę”). Były one znacznie bardziej finezyjnie poskładane z charakterystycznych elementów, po których wierny czytelnik rozpozna prozę Carrolla nie tylko na jawie, ale nawet we śnie.
Jonathan Carroll niezmiennie pisuje o miłości, śmierci i śnieniu. Dwa ostatnie (a może nawet wszystkie trzy?) stany istnienia przechodzą w siebie płynnie i wzajemnie przenikają. Granica pomiędzy światem materialnym i niematerialnym także jest nieostra, prześnione sny mogą pozostawiać ślady w rzeczywistości, śmierć niekoniecznie jest końcem życiowych perypetii, czasem tylko ich epizodem… Bohaterowie Carrolla na ogół budzą sympatię, sprzyjamy im, kiedy pewnego zwykłego dnia trafiają do bardzo niezwykłego, onirycznego świata, który za nic ma prawa fizyki i linearność czasu. Wraz z nimi tworzymy mapy tego świata, który, jak się zwykle okazuje, zbudowali sami: ze wspomnień, pragnień, tęsknot. Nawet wymyślne pułapki w gruncie rzeczy zastawili na siebie sami, ale własnymi siłami się z nich nie wydobędą, jeśli nie stworzyli prawdziwych, głębokich relacji z innymi. Dla każdego więc jego prywatne zaświaty ze zbawieniem przez miłość. Wierni fani Carrolla doskonale znają ten schemat, ale wracają do jego książek, żeby
po raz kolejny zobaczyć, w jaki tym razem wzór kalejdoskop ułożył kilka tych samych kolorowych szkiełek i kamyczków. W końcu szachownica też ma tylko sześćdziesiąt cztery pola i niewiele ponad dwa tuziny figur, ale można się nią nie znudzić przez całe życie.
To, co napisałam, można odnieść do każdej, praktycznie, książki Carrolla, także do „Ucząc pas czytać”. Jeśli jednak czytelnik przyzwyczaił się do coraz bardziej finezyjnych fabuł, tym razem dostaje pudełko najbardziej podstawowych klocków (miłość, sen, śmierć, gadżety, bulteriery i nosorożce), z których zbudowano bardzo prostą i może nawet zbyt otwarcie doprecyzowaną historię. Dla odwiecznych fanów – jednak rozczarowanie, dla nowego pokolenia czytelników – może nowe otwarcie. Jeśli ktoś do tej pory nie czytał nic Jonathana Carrolla, to na początek proponuję „Krainę Chichów” albo właśnie „Ucząc psa czytać” – elementarz tego świata.