W literaturze XX wieku wiele z arcydzieł powstało z eksploracji tematu opresyjności systemu względem bezbronnej jednostki. Najczęściej twórca poważnie podchodził do problemu, jednak kilka dzieł z całą pewnością zawiera elementy groteskowe, że wymienię tylko szkolne przykłady: Ferdydurke Gombrowicz (szkoła-uczeń), Proces Kafki (nonsensy relacji machina biurokratyczna państwa-podsądny) czy Paragraf 22 Hellera (armia-żołnierz). Australijczyk Max Barry to oczywiście nie jest pisarz tej klasy, co powyżej wymienieni, jednak on wziął się za bary z relacją, która chyba dominuje we współczesnej strukturze miejskiej rozwiniętych cywilizacji. Tytuł powieści, Korporacja, mówi wszystko. Miłośnicy słynnego serialu telewizyjnego The Office, czytając tę książkę, poczują się jak w domu. Barry zresztą wie o czym pisze – dedykacja dokładnie precyzuje, w jakiej wielkiej amerykańskiej firmie podpatrzył zestaw ludzkich zachowań, które tak świetnie sportretował w swym debiucie. Marketingowi wyjadacze mają świadomość,
że owa firma była prekursorem wielu pomysłów, nazywanych eufemistycznie „zarządzaniem zasobem ludzkim”, co w praktyce oznaczało próby uczynienia z normalnego człowieka idealnego członka firmy, poprzez odpowiednie sformatowanie go do stawianych wymagań.
W pomyśle fabularnym Korporacja nie jest szczytem wyrafinowania. Oto młody, niedoświadczony w bojach na rynku pracy chłopak, Stephen Jones, zostaje zatrudniony w Korporacji Zephyr na stanowisku asystenta w dziale sprzedaży. Żółtodziób, który ze świata zewnętrznego przyniósł tak nieprzydatne w tej firmie elementy jak etykę, dobre wychowanie, żywe zainteresowanie drugim człowiekiem, natychmiast zostaje rzucony na żer korporacyjnym predatorom. Tutaj dekalog stanowi regulamin pracy, Bogiem jest Ścisły Zarząd, zaś archaniołami kadra kierownicza, zamknięta w szczelnych pomieszczeniach z oknami i oszczędnie kontaktująca się z pracowniczą tłuszczą, zresztą głównie po to, aby dodawać obowiązków i zwalniać. Jones początkowo próbuje przystosować się do dziwacznych wymagań, ale absurdy zaczynają mu ciążyć, więc zaczyna więc wdrażać zasadę brzytwy Ockhama, wprawiając w zdumienie swoich współpracowników. Przy okazji, brnąc przez gąszcz dehumanizacji i idiotyzmu, Jones odkrywa tajemniczy spisek, którego staje
mimowolnie częścią, spiętrzając tym samym paradoksy, z którymi zamierzał walczyć.
Powieść świetnie się zaczyna, Barry bez mrugnięcia okiem wrzuca swojego bohatera, a zarazem czytelnika, w świat z jednej strony głęboko mu obcy, z drugiej jakże bliski. Korporacja jest nastawiona na zysk, a więc główną motywacją jest chciwość właścicieli. Aby mogła zostać zaspokojona, w firmie budowana jest w sposób nienaturalny struktura hierarchiczna – ludzie predestynowani charakterologicznie i merytorycznie do pełnienia roli kierowniczych, ale mający skrupuły i nie potrafiący bezwzględnie walczyć o swoją pozycję, spadają w dół hierarchii lub wypadają z gry. Barry, bawiąc się czarnym humorem, pcha swoje postaci w kierunku absurdalnych działań, których jedynym celem jest walka o poprawienie swojej pozycji. W korporacji bowiem stanowisko=władza=pieniądze. W surowych przestrzeniach biura atrybutami potęgi stają się marki ubrań i butów, posiadanie gabinetu z oknem czy specjalne miejsce parkingowe. Ale Barry idzie dalej, pokazuje, że permanentne emocjonalne okaleczenie, które serwuje Korporacja Zephyr,
powoduje, iż jej pracownicy nie mają życia poza pracą. Nie potrafią nawiązywać zwykłych relacji, nie mają rodzin, postrzeganych jako obciążenie (znakomity tragikomiczny wątek tropienia ciąży u Elizabeth przez dział HR) – stają się automatami i niewolnikami, którzy swą frustrację wyładowują na otoczeniu, a dzięki sprytowi managementu, zostaje to wykorzystane jako smar w wielkiej maszynerii firmy.
Powieść Barry’ego niestety gaśnie, gdy bardziej skupia się on na perypetiach Jonesa, niż na generatorze paradoksów, jakim jest środowisko Korporacji Zephyr. Pytanie młodego bohatera „Czym naprawdę zajmuje się firma?” jest traktowane jak herezja najgorszego rodzaju – pracownikom, zajętym swoim małym światem, nie przychodzi nawet do głowy, że ich działanie ma znaczenie w sensie ogólnym. Nikogo nie niepokoi niewielka interakcja Zephyra z rynkowym otoczeniem. Jak w każdym systemie hierarchicznym i opresyjnym – zadawanie pytań, zwłaszcza natury konstytutywnej i ontologicznej, jest pierwszym krokiem do usunięcia poza nawias akceptacji. Jones jest zatem rewolucjonistą, postanawia bowiem dokonać rozbić system pod hasłami powrotu „starego” czy "stanu poprzedniego”, choć nikt specjalnie nie wie, jaka treść się pod tym kryje. To, czy młodemu pracownikowi zamiar się powiedzie, czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia – śmierć Korporacji Zephyr oznacza tylko tyle, że dobrze przystosowani do jej twardych reguł pracownicy
bez ludzkich właściwości natychmiast znajdują pracę w tym innej firmie, ale zbliżonych warunkach. I to jest właśnie najsmutniejsza konstatacja Barry’ego – wśród nas są osoby, których zdolności przystosowawcze są o wiele silniejsze, niż system etyczny (bez względu na wymierne tego korzyści). Pół biedy, jeśli są tylko meczącymi kierownikami, prowadzącymi wielomiesięczne śledztwo w sprawie zaginionego pączka. Gorzej, jeśli określona sytuacja pozwala im na popełnianie zbrodni, licząc na rozmycie indywidualnej odpowiedzialności.
Korporacja niewątpliwie jest powieścią ważną, atrakcyjną w czytaniu, dowcip i czucie tekstu u tego debiutanta stoi na wysokim poziomie. Podkreślić jednak wypada, że brak doświadczenia spowodował, iż Barry, miast pomaszerować w kierunku pure nonsensu i ze swej metaforycznej Korporacji Zephyr uczynić symbol wszystkich tego typu firm, zabagnił prozę prostą historią z trywialnym happy endem. Przypuszczam, że przeważyła w nim chęć opowiedzenia swojej własnej, osobistej historii nad uniwersalizacją owego życiowego doświadczenia, nie dał tym samym możliwości odbiorcy, który miał nieszczęście otarcia się o korporację, spróbować się zidentyfikować z sytuacjami, które Barry opisał. Jednak te słabości powodują jedynie, że książki tej nie będziemy wymieniać jednym tchem z tytułami z początku tej recenzji, co nie znaczy, że nie warto do niej zajrzeć.