Chyba każdy wywodzący się z popkultury (i nie tylko) gatunek literacki ma pewien zestaw schematów dobrych na każdą okazję, odpowiednio utartych, dzięki którym czytelnik może bezbłędnie zaszufladkować konkretne dzieło i w błogim, lekturowym otępieniu podróżować przez kolejne karty książki. Nie inaczej rzecz ma się z powieściami fantasy, które owych sztampowych wyznaczników mają aż nadto. Cóż bowiem musi mieć tekst, aby stać się klasycznym przykładem takiej fantastycznej (dosłownie i w przenośni) kliszy? Przede wszystkim nie może zabraknąć tajemniczego bohatera, który niepomny na wszelkie przeciwności, jakie zsyła mu nieżyczliwy los, wszystkie przeszkody pokonuje, często z uporem godnym lepszej sprawy. Lepszej – bo sprawa często jest albo mocno wyidealizowana, albo mocno abstrakcyjna, albo jedno i drugie. Musi się pojawić Ten Zły oraz Dziewica w Opałach, która bardzo często jest sobie sama sterem, żeglarzem, okrętem. No i nazewnictwo – bo jeśli Doliny, to koniecznie Mroczne, Góry – koniecznie Wysokie albo
Nieprzebyte i tak dalej. Obowiązkowy jest również nadmiar wszelkich absurdalnych z językowego punktu widzenia zbitek, w których absolutnie zawsze muszą pojawić się „dh”, „th” albo przynajmniej podwójne samogłoski. Żeby było fantazyjniej, trudniej i w ogóle oryginalniej. Wszystko to jest piękne i pociągające za pierwszym, drugim, a nawet piętnastym razem. Ale jeśli po raz pięćsetny w książce niewiele się nowego dzieje poza nowymi sposobami łamania sobie języka oraz wyprawiania bohatera w śmiertelnie niebezpieczną drogę, istnieje dość spore prawdopodobieństwo, że czytelnik może odrobinkę się znużyć.
W rozpoczynającej cykl powieściowy książce Magdaleny Salik nie zabrakło niczego z niemal już tradycyjnego kanonu fantastycznej sztampy: jest tajemniczy bohater, który niestrudzenie przemierza Doliny Mroku i zabija paskudne (także tajemnicze, ponieważ nikt nie wie, skąd się wzięły na tym świecie) potwory, zagrażające zdrowiu i życiu całej populacji Dolin. Jest niewiasta w opałach, której bohater, należący do równie tajemniczego jak on sam stowarzyszenia, chcąc nie chcąc pomaga (oczywiście: najpierw nie chce, a potem wręcz pała chęcią): kobieta obowiązkowo piękna, zdeterminowana i ukrywająca mroczne sekrety. Nie ona jedna zresztą posiada swoją ciemną stronę – ma ją także młody władca i jego stary, paskudny i zarazem lojalny sługa (nazwany zresztą bardzo odkrywczo Starym Człowiekiem)
. Losy tej czwórki wiążą się ze sobą bardzo ściśle – całe szczęście, nie od razu wiadomo, dlaczego tak się dzieje, co należy policzyć zdecydowanie na plus, jako że znakomitą większość zwrotów akcji można bez trudu przewidzieć co
najmniej kilka-kilkanaście stron wcześniej, a pozostałą część perypetii – już na wstępie. No i oczywiście tytułowa sekretna Gildia – supertajne stowarzyszenie, skrywające najwięcej paskudnych tajemnic, które też zresztą można dość szybko przejrzeć.
Trudno właściwie opisać wrażenia po przeczytaniu Gildii Hordów. Brak tu zarysowanej mocniej psychiki bohaterów, przez co pozostają oni płascy i papierowi przez większą część tekstu, zaś rozwiązania fabularne mocno zahaczają o wtórność – nie tylko literacką, ale także „ergpegową”. Owszem, język bywa plastyczny, ale niestety bywa zbyt rzadko i jest to raczej plastyka pod hasłem „wchodzisz do pokoju, po lewej stronie widzisz ukryte za pajęczyną drzwi”. Rzecz nie w tym, że książka Salik jest zła – nie, ma ona swój urok, zwłaszcza, dla tych, którzy lubią czytać zbeletryzowane scenariusze do gier fabularnych i nie rażą ich wiecznie te same rozwiązania. Bliżej jej jednak do rozrywki z gatunku „sześćsetny dodatek do Warhammera”, niż do miana „dobrej książki”. Pozostaje żywić nadzieję, że kolejny tom znacznie zmniejszy tę odległość.