Polskie tradycje bożonarodzeniowe
Święta Bożego Narodzenia, rozpoczynające się wieczorem wigilijnym, trwały w XVII-wiecznej Polsce nieprzerwanie aż do Nowego Roku.
„Obchodzono je hucznie, żarłocznie i głośno; pito ponad miarę” - pisze Jan Stanisław Bystroń (1892-1964), autor klasycznego dzieła Dzieje obyczajów w dawnej Polsce.
W niektórych okolicach odbywały się wówczas tzw. „kradzieże na Szczęście”, czyli próby zapewnienia sobie pomyślności w nowym roku przez... zagarnięcie dobytku sąsiada. Porywano np. worki zboża. Zwykle społeczność traktowała to pobłażliwie, uznając za żart. Zwyczaj bywał jednak często usprawiedliwieniem poważniejszych kradzieży.
Polska szlachta uważała że pochodzi od Sarmatów - koczowniczych plemion, zamieszkujących do III w. p.n.e. obszary między Donem a Wołgą; od Sarmatów wywodzono też szlacheckie tradycje, m.in. gościnność. Obowiązkiem gospodarza przyjmującego gości była prynuka, czyli zapraszanie, a często przymuszanie gości do nadmiernego jedzenia i picia.
Aby przetrzymać sarmacką ucztę, trzeba było mieć końskie zdrowie. Zaczynało się od toastów, a gdy wyczerpały się pomysły biesiadników, piło się już bez toastów. Kto miał słabszą głowę, starał się podstępem zmylić czujność gospodarza. Pilnowano jednak gości, by pili jak najwięcej. Za każdym czatował pachołek z gąsiorkiem, a bywało, że nawet pod stołem sadzano służących, aby dolewali tym, co wino wylewają potajemnie - pisze Jan Stanisław Bystroń. Zdarzały się też wyścigi pucharowe - kto prędzej wypije.
Były również zakłady o wypicie duszkiem ogromnych garnców. Kapela grała melodie wyznaczające czas wypicia garnca z alkoholem - kto nie zdążył, temu nalewano od nowa i powtarzano całą operację. Wymyślano rozmaite reguły picia - kto ich ściśle nie przestrzegał, musiał wypić jeszcze więcej niż inni.
Teatralnym gestem było tłuczenie kielicha - oznaczało to, że nikt nie jest godzien pić z naczynia, którym spełniono już toast. Pito także z panieńskich trzewików, zdarzały się toasty z butów dygnitarskich.