71-letni Jan Wolski, rolnik z Emlicina, razu pewnego ujrzał – wracając z klaczką od ogiera – dwie osoby idące ugorem. Osoby były małe, zielone i coś bełkotały; nic nowego w czasach, gdy bimber był tani, powszechny i niewiadomego pochodzenia. Ludziki wskoczyły na furę i przejechały się kawałek, by zaprosić Wolskiego do statku kosmicznego przypominającego raczej PKS bez okien, niźli te wszystkie dziwaczne naczynia, które fruwały na ekranach telewizorów gdy akurat emitowano fantastykę ze zgniłego zachodu. Jako że zaproszeń odrzucać nie wypada, rolnik do pojazdu zawitał, wjeżdżając tam na uroczej skrzyneczce. Stworki chyba miały wobec niego cokolwiek niecne zamiary, bo Wolskiego rozebrały i zaczęły robić zdjęcia. Na szczęście później załagodziły niezręczną sytuację częstując go kosmiczną strawą (nie przyjął, nie był głodny). Atmosfera robiła się przyciężka, więc, z braku lepszych zajęć, rolnik pojazd opuścił i udał się do znudzonej klaczki skubiącej trawę w pobliżu. Niedługo później międzygwiezdny PKS odleciał i
tak też skończyło się najsłynniejsze polskie bliskie spotkanie z UFO, przy którym bledną wszelakie Strefy 51.
Sprawie tej postanowił przyjrzeć się Bartosz Rdułtowski, dotychczas znany jako badacz i demaskator militarnych tajemnic, od V-7 i Die Glocke, po projekt Riese. Jak twierdzi, to emlicińska historia zaraziła go pasją poznawania wszelkich zagadek, budząc weń ciekawość, którą już zawsze będzie nosił w sobie. Znakomitym przyczynkiem powrotu do rodzimego, może trochę przaśnego, Roswell, była prośba kolegi zwerbalizowana przy złotym trunku następująco: „chciałbym się dowiedzieć, co tam rzeczywiście zaszło, bo sprawa jest bardzo intrygująca. Gdybyś kiedyś zbadał tę historię, wyjaśnił ją i napisał o tym książkę, z wielką chęcią bym ją przeczytał”. I tak się zaczęła przygoda Bartosza Rdułtowskiego, który postanowił zmierzyć się ze sprawą stanowiącą ikonę polskiej ufologii. Relację tej przygody i wnioski płynące z drobiazgowego śledztwa zawarł w opasłym tomiszczu zatytułowanym „Tajne operacje. PRL i UFO”.
Pracę tę otwiera zestawienie najważniejszych artykułów o Emlicinie, jakie ukazały się w 1978 roku. Na początku jest to lektura ze wszech miar interesująca, potem jednak trochę zaczyna nużyć. N-ty artykuł staje się wszak powtórzeniem tych poprzednich, przeto w narrację wkrada się monotonia, jednak i wśród tych cytatów mnogich relacji tego samego wydarzenia można znaleźć kilka perełek znakomicie oddających ówczesne realia. Dowiemy się na przykład, że Wolski postanowił klaczkę zaprowadzić do ogiera w sąsiedniej wsi, prywatnie, „bo państwowe usługi w tej mierze jakoś nie przynosiły rezultatu”. Sekretarz Komitetu Powiatowego utyskuje, że na marginesie wydarzeń może powstać wrażenie, że we wsi liczącej – niebagatela – 200 mieszkańców, panuje ciemnogród. A to przecież wieś porządna, zelektryfikowana, z telewizorami nawet. To, że w tych telewizorach tylko demoralizacja i gołe kobiety pokazują, to już inna sprawa. Urocze są również listy od czytelników – niejaki Wincenty Pyś cieszy się na przykład, że zielone ludzki
uczyniły Polaków sławnymi na cały świat, przynosząc rekompensatę za… Mundial’78.
Rdułtowskiego nie zajmuje jedynie Emlicin, wszak niedługo po wizycie Wolskiego w kosmicznym autobusie, dzieci z Przyrownicy w województwie sieradzkim również zielonego ludzika w lesie widziały. Tego samego dnia, kierowca z Goliny podczas grzybobrania zauważył pozaziemskich przybyszów; sympatyczni nawet byli, rękę podali, poprosili by pokazał, jak się jeździ na motorze – widać, że jacyś mało rozgarnięci, między planetami latają, a nie wiedzą, jak działa poczciwy Junak. W artykule traktującym o tym wstrząsającym wydarzeniu znajdziemy nawet rycinę przypominającą wściekłego Japończyka w kombinezonie płetwonurka. Autor ze śmiertelną powagą analizuje te wszystkie przypadki, przytaczając m.in. fragmenty raportu Zbigniewa Blani, ufologa, który zajmował się m.in. emlicińskim incydentem, poświęcając życie na poszukiwanie wszelkich dowodów na istnienie istot pozaziemskich.
W kolejnych częściach śledzimy poszczególne etapy śledztwa Rdułtowskiego. Śledztwa, dodam, prowadzonego podług wszelkich prawideł wyłuszczonych w każdym porządnym kryminale. Autor przyjął tu metodę weryfikacji i ewentualnej eliminacji poszczególnych hipotez, by pozostała tylko jedna, ta właściwa. Zrazu postanowił sprawdzić dwa scenariusze: pierwszy zakładał, że historia została przez Wolskiego zmyślona, drugi zaś, że rolnik padł ofiarą mistyfikacji. Dość szybko się z tym pierwszym wariantem rozprawił, przyglądając się motywom, które mogłyby pchnąć rolnika ku bladze. Jeśli jednak nie kłamstwo, to co? Może tajna operacja służb PRL? Jeśli tak, to w jakim celu? To właśnie po Emlicinie rozpoczął działalność oficjalny – i w pełni zalegalizowany przez władze – ruch ufologiczny. Dodajmy, w czasach, w których każda prywatna inicjatywa była pod lupą władzy, zwłaszcza wtedy, gdy, co podkreślał autor, prowadziła do nielegalnych zgromadzeń. Rdułtowski poszukiwał odpowiedzi na te pytania m.in. w IPN i Archiwum
Państwowym. Ponadto, bardzo dokładnie przeanalizował relację Wolskiego pod kątem potencjalnej mistyfikacji, skupiając się na opisie tajemniczych istot i ich wehikułu. Zbadał początki popularyzacji tej tematyki zastanawiając się, czy to Emlicin był ufologicznym Wielkim Wybuchem, a czekając na zgodę na kwerendę w archiwach, poszedł w innym kierunku, z impetem podejmując się weryfikacji nowych założeń. Założeń śmiałych, ryzykownych, ale, zarazem, wielce obiecujących. Owa druga faza śledztwa przyniosła zupełną zmianę optyki. Najważniejsze było tu pytanie: „kto zyskał na Emlicinie?” Odpowiedź pchnęła Rdułtowskiego – i czytelników – w świat pełen zawiści, pogoni za sławą, świat karierowiczów, którzy zrobią wszystko dla chwili w blasku fleszy.
Podczas lektury bardzo mnie irytowały, przepraszam za kolokwializm, „cliffhangery” na końcu rozdziałów. Co raz natrafiamy na zwroty typu „Wkrótce w moim śledztwie miał jednak nastąpić zupełnie nieoczekiwany przełom. I to przełom przez duże P!”, „Jeżeli w moim śledztwie mogę mówić o momentach przełomowych, to to spotkanie bez wyjątku miało być właśnie takim momentem! Tak przynajmniej czułem. Tymczasem… rzeczywistość miała przerosnąć moje oczekiwania! Ale po kolei!”, „Gdy skołowany wróciłem do domu, czekała na mnie kolejna niespodzianka!” Jak widać, autor ma drobne problemy z nadużywaniem wykrzykników, wersalikami zresztą również szafuje na lewo i prawo. Niektóre jego fotorelacje budzą również uśmiech – na kartach książki ujrzymy na przykład kasetę, na której niejaki Pomorski nagrał relację Wolskiego, czy zdjęcie podpisane „ta boczna droga doprowadziła autora do gospodarza, który wskazał miejsce, gdzie Henryk Maciak spotkał UFO”. Faktycznie, na fotografii można podziwiać uroczą, rozjeżdżoną drogę. Jest też
Leon Rak ze swym ogierem rozpłodowym – niestety, już nie tym, do którego Wolski przyprowadził swą klaczkę. Czasem Rdułtowski przesadza z akrobacjami stylistycznymi, zwłaszcza, gdy porównuje historię do kameleona, ale przynajmniej dzięki nim możemy dowiedzieć się, że „koń, gdy stoi i się nudzi, nie czyta książki, tylko skubie sobie trawkę”.
Emliciński przypadek doczekał się swojego portalu i dość kuriozalnego pomnika - zastanawiało mnie zawsze, dlaczego chaotyczne bajania rodem z tandetnych filmów klasy C stały się takim obiektem fascynacji ufologów. Dlaczego to właśnie ten casus wyciągało się na sztandary podczas każdej z dyskusji o wizytach pozaziemskich przybyszów? Rdułtowski próbował m.in. na te pytania odpowiedzieć. Bardzo ciekawą koncepcją jest próba znalezienia przez władze tematów zastępczych. Koniec lat siedemdziesiątych to czas kryzysu (abstrahując od tego, że cały PRL cechował jeden, wielki kryzys) – polityka ekonomiczna Gierka waliła się z hukiem, było już po wydarzeniach w Radomiu i Ursusie. Szukano więc tematów, które pasjonowałyby gawiedź odciągając uwagę od spraw ważkich i niebezpiecznych dla wierchuszki. Dziś jest łatwiej – przy takiej ilości kanałów telewizyjnych i tytułów prasowych, zawsze uda się wypromować jakąś „Matkę Madzi” czy „Syna Kate i Williama” i wmówić ludziom, że jest to dla nich bardzo ważne. W latach 70-tych
było o wiele trudniej, ale tematyka paranormalna, z całym arsenałem potworów z Loch Ness, trójkątów bermudzkich, yeti i pozaziemskim rodowodem piramid przynosiła tchnienie świeżości i dawała nadzieję na to, że ludzie, miast kontemplować puste haki w mięsnym, wpatrywać się będą w niebo szukając latającej zastawy stołowej. To, co nieznane, tajemnicze, niewyjaśnione, zawsze budziło fascynację pozwalając oderwać się od szarej i przyziemnej monotonii. Jak wspomniałem, Rdułtowski przede wszystkim właśnie się ową przyziemnością zajmuje, nie pozostawiając większych złudzeń. Odwracając wzrok od gwiazd, widzi i opisuje ludzi ogarniętych chorą ambicją, dla których zemsta jest ważniejsza, niźli jakiekolwiek normy etyczne. Jego książka to nie jest praca o UFO, a przede wszystkim o tym drugim skrótowcu, jaki znajdziemy na okładce. O PRL-u, który drzemie w nas, wyłażąc czasem wraz z zapiekłością, kombinatorstwem i małostkowością. O ludziach zdolnych do największego świństwa, by tylko zaistnieć. Einstein stwierdził, że
najlepszym dowodem na istnienie inteligencji pozaziemskiej jest to, że się z nami nie kontaktują. Czytając o moralnych karłach opisanych przez Rdułtowskiego doskonale rozumiem, dlaczego owe zielone ludziki omijają szerokim łukiem trzecią planetę od Słońca.
„Tajne operacje. PRL i UFO” przypominają relację z drobiazgowego śledztwa opowiadaną przy piwie przez pasjonata-gawędziarza, który doskonale zna wszelkie reguły hitchcockowskiej szkoły stopniowania napięcia. A że czasem stosuje je w nadmiarze i z przesadą? Cóż, Zig Ziglar mawiał, że ludzie, którzy działają z entuzjazmem, przyciągają do siebie innych - przyznam, że Rdułtowski mnie tą swoją pasją kupił. Kupił na tyle, że z zainteresowaniem, od deski do deski przeczytałem ponad 700 stron o reporterskim śledztwie w sprawie, którą dotychczas zbywałem wzruszeniem ramion traktując równie pobłażliwie, co wymysły Daenikena et consortes.