Jakub Małecki ''Dygot''
Można było się skrzywić, obserwując, jak mocno książkę Małeckiego promują jego koledzy po piórze. Ręka rękę myje, "chwała nam i naszym kolegom" - oto, co cisnęło się na usta, gdy pisarze tacy jak Twardoch i Orbitowski epatowali za pomocą mediów społecznościowych rzekomą wybitnością tego tytułu. Tego typu wrażenie mija jednak, gdy sami sięgniemy po "Dygot" . Niejednokrotnie narzekałem na nieumiejętność opowiadania prostych, "ludzkich" historii, jaką łatwo zauważyć wśród rodzimych autorów. Jeżeli już pojawiał się wśród bohaterów człowiek z krwi i kości, to zaraz but pomiędzy drzwi a framugę wciskały wielka historia, tożsamościowo-narodowe problematy, lichutka metafizyka.
Całe szczęście, u Małeckiego jest inaczej. Choć wydawca sugeruje, że to opowieść o polskiej prowincji, jest to przede wszystkim opowieść o (proszę wybaczyć ten banał) człowieku - o jego nieprzeciętnej przeciętności i czerni, którą podszyte jest istnienie każdego z nas. Chciałoby się powiedzieć, że postaci w "Dygocie" są tak proste, że aż... pełnokrwiste. Dodajmy do tego zdyscyplinowaną, a zarazem rozedrganą narrację i postać Wiktora, albinosa i przeklętego dziecka, które jest spoiwem rozciągniętej na kilka dekad historii. A więc można z klasą i zrecznością mierzyć się z największymi problemami człowieczeństwa w rodzaju ciążącego ponad Ziemią jak stratosfera zła? Prawdopodobnie najlepszy debiut tego roku.