Marcin Świetlicki ''Delta Dietla''
Świetlicki powrócił. Na dodatek: z tarczą. Przyznam, że parę lat temu zacząłem odnosić wrażenie, że autor "Zimnych krajów" stał się ofiarą swojego własnego wizerunku. Postacią z komiksu, od której najzwyczajniej w świecie wymaga się niektórych gestów. Potwierdzeniem tej hipotezy były "Niskie pobudki" z 2009 roku, tomik, którym Świetlicki tak bardzo chciał podkreślić swoją abnegację, że całość wypadała dość karykaturalnie. Wydany w 2013 zbiór "Jeden" dowodził jednak, że poeta wraca do formy. "Delta Dietla" to natomiast dowód, że Świetlicki idzie za ciosem. Nie ma tu nachalnej obojętności i udawanej dezynwoltury, jest za to sporo przykładów tego, że (jak pisał autor we wstępie do swoich wierszy zebranych): "Poezję robi się w poprzek, przeciw, na złość".
Wszyscy, którzy chcieli dokooptować Świetlickiego do swojego obozu ideologicznego/politycznego/jakiegokolwiek innego muszą obejść się smakiem. Poeta zawsze powinien być obcy i osobny, zdaje się mówić lider frontman Świetlików. Dodajmy, że niektóre frazy z "Delty Dietla", podobnie jak te znane z wcześniejszych wierszy Świetlickiego, mają szansę wejść do języka potocznego - weźmy choćby "dzień nieprzyjemny jak Kinga Dunin". Zresztą, nie tylko o chwytliwo-żartobliwe wersy się rozchodzi. Poezja taka, jak ta, udaje się tylko nielicznym: "I wszystko w jednej chwili staje się wyraźne./ I krążę po ulicach. Kurtkę po młodym donaszam./ I krążę po ulicach. I patrzę uważnie./ I nie umieram. Ja tylko na moment przepraszam".