Pełna paradoksów historia postawiła grupę pustynnych plemion, natchnionych nową wiarą, nad Mare Nostrum, by dokonać podboju całego znanego im świata. Wojownicy spod sztandarów Allaha, pokonawszy armię rzymską cesarza Herakliusza nad rzeką Jamruk w 636 r., dotarli do wybrzeża Morza Śródziemnego. Można sobie wyobrazić, co czuli dowódcy kalifa, którzy całe życie spędzili na pustyni, gdy przyszło im przesiadać się na okręty, aby zaatakować niewiernych na drugim brzegu. Jednak jedno pokolenie wystarczyło, by Arabowie stali się żeglarzami, a wojna rozgorzała również na wodzie. Inwazja na wschodzie i na zachodzie spowodowała, że wewnętrzne jezioro Cesarstwa Rzymskiego, którym Morze Śródziemne było praktycznie od II w. pne, nagle stało się granicą dwóch śmiertelnych wrogów: cywilizacji chrześcijańskiej i cywilizacji muzułmańskiej. Stephen O’Shea w książce Morze wiary opisuje wszelkie formy koegzystencji od wspomnianej bitwy nad Jamrukiem po szaleńczą obronę Malty w 1565 r., gdy Morze Śródziemne przestało mieć
takie znaczenie cywilizacyjne, stając się prowincjonalnym basenem morskim podczas odkrywania nowych lądów przez atlantyckich żeglarzy. Blisko tysiąc rywalizacji to zaciekłe wojny, ale i okresy pokojowej koegzystencji i przenikania się obu kultur. O’Shea na każdym kroku podkreśla i wyłapuje wszelkie momenty historii, w których chrześcijańskie i islamskie państwa pogranicza układały z sobą pokojowo stosunki, mniej skupiając się na dzielących je różnicach kulturowych, bardziej korzyściach z pokoju. Jednakowoż symptomatyczne jest to, że większość rozdziałów tej książki to bitwy decydujące o kształcie świata śródziemnomorskiego. Poprawność polityczna autora nie jest w stanie przykryć faktu, że o sukcesie bądź porażce każdej z wielkich kultur decydowały nie te momenty życia w zgodzie, a wielkie konflikty i bitwy. I tak prześledzimy brawurowy atak pustynnych plemion z Arabii na osłabiony wojną Persję i Bizancjum, zakończony zniszczeniem pierwszego z krajów i poważnym okrojeniem drugiego. Inwazja muzułmańska
wyhamowała na zachodzie dopiero na terenie państwa Franków pod Poitiers w 732 r. i bohaterską obroną Konstantynopola na wschodzie w 717 r. Do XI wieku panował stan względnej stabilizacji, walka toczyła się o wyspy (Sycylia, Kreta, Baleary, Cypr) i ożywionej koegzystencji, przenikaniem kultur, które okazywało się o wiele bardziej korzystne dla strony chrześcijańskiej. Żadna z stron nie miała siły do ataku, żadnej też na tym specjalnie nie zależało. Niepokoje wybuchały na skrajach, w punktach stycznych cywilizacji: sunniccy Seldżucy roznieśli armię Bizancjum pod Manzikertem, zaś coraz silniejsze królestwa hiszpańskie rozpoczęły bardzo agresywną rekonkwistę. Kluczowym momentem średniowiecznego starcia cywilizacji były wojny krzyżowe i powstanie Outremer, zamorskiego dominium chrześcijańskiego w samym sercu muzułmańskiej ummy. Zdobycie Jerozolimy przez pierwszą wyprawę krzyżową zaogniło stosunki i do końca XIII w. na wielu frontach trwała zażarta walka. Muzułmanie byli w defensywie w Hiszpanii, chrześcijanie
stracili w końcu nabytki wojen krzyżowych, a także Azję Mniejszą na rzecz Turków Osmańskich. Zmagania z nimi: upadek Konstantynopola i walka o dominację nad wschodnią częścią Morza Śródziemnego w XVI w. kończą rozważania autora na temat roli tego morza jako łącznika i separatora zarazem dwóch cywilizacji.
O’Shea przyjmuje optykę charakterystyczną dla historyka zachodniego (jest Kanadyjczykiem) optykę historiograficzną, w której obszar Europy Środkowej i Wschodniej nie istnieje. Koncepcja, w której islam w naturalny sposób zajmuje południowe wybrzeże Morza Śródziemnego, zaś chrześcijaństwo północną została złamana przez Turków w XIV wieku i do wojen bałkańskich islam zajmował sporą połać europejskiego „miękkiego podbrzusza”. O tym z książki się nie dowiemy, natomiast wielokroć autor utyskuje na okrucieństwo królestw hiszpańskich, które po siedmiuset latach istnienia islamu w Iberii niemal w całości go wykorzeniły okrutnymi metodami. Ani przez chwilę nie zająknie się autor, że na drugiej flance starcia, w Azji Mniejszej, chrześcijaństwo, a wcześniej kultura grecko-rzymska, obecna było jeszcze dawniej, zaś sunnicki islam Turków skutecznie je wyplenił sposobami równie nieszlachetnymi. Maniera autora krytykowania agresywnych zachowań chrześcijan przy neutralnych frazach podczas opowieści o napaściach islamu bywa
czasem irytująca w swej niesymetryczności, a czasem wręcz niesprawiedliwości. Zaletą Morza wiary jest ciekawa analiza zachowań władzy politycznej, która stawała przed koniecznością zarządzania ludnością obcą im religijnie i kulturowo. Militarne zwycięstwo nie załatwiało wszystkiego, niektórzy z władców, niezależnie z której strony cywilizacyjnego sporu, dokonywali gwałtownego ataku na swoich nowych poddanych, inni zaś starali się nakłonić miękkimi metodami do integracji społecznej. Frapujące jest to, że może jedynie sycylijskie królestwo Rogera II było wypadkową dwóch walczących kultur, nie zdarzyło się bowiem w historii, aby na pograniczu powstało państwo-hybryda w równym stopniu czerpiące z tradycji chrześcijaństwa i islamu. Zawsze nadchodził taki moment, że trzeba było opowiedzieć się po jednej ze stron, a właśnie religia stanowiła najpotężniejszy z łączników. Wydaje się, że O’Shea próbował prześledzić dzieje w poszukiwaniu właśnie takich wypadków, wskazując je nam jako przykłady, biorąc niejako
udział w toczącej się dyskusji o starciu cywilizacji. Starcie nie musi być bezwzględne, a nawet tak obce sobie na wielu płaszczyznach kultury mogą się jakoś porozumieć, zdaje się mówić O’Shea. Wydaje mi się, że trzeba mieć morze wiary, aby cos takiego było możliwe. Rów wykopany został zbyt głęboko i historia przedstawiona między innymi przez Stephana O’Shea uzmysławia, że wcale nie jest tak, że dżihad i wojny krzyżowe już się zakończyły.