Polka zaprzyjaźniła się z psem w Auschwitz. Podkradała mu szynkę
Pamiętnik Zofii Stępień-Bator, zgodnie z wolą autorki, trafił do publikacji dopiero po jej śmierci. Przez lata nie chciała wracać do traumatycznych wspomnień z obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, który nazywała dnem piekieł. Publikujemy fragment jej zapisków z książki "Przeżyłam", która ukazała się nakładem wydawnictwa Alfabeta.
Rino to pies. Ogromny myśliwski pies, o brązowej lśniącej sierści, dobrze odżywiony, tresowany na więźniach. Miałam z nim do czynienia pod koniec mojego pobytu w Oświęcimiu. Jak do tego doszło?
Pod koniec 1944 roku, kiedy wywożono ogromne transporty więźniów w głąb Niemiec, z kandydatek do transportu wybrano nas sto. Sprowadzono do sauny. Dostałyśmy mydło, ręczniki, wykąpałyśmy się i nagie, ustawione w piątki – czekałyśmy. Domysłom nie było końca. Nie tak zabierano w transport. To było nietypowe. Strach, wieczny towarzysz obozowy, ściskał za gardło.
Przyszła cała świta SS-mańska. Rozsiedli się na ławkach wzdłuż Sauny i kazali powoli, pojedynczo maszerować tuż przed sobą. Kiedy dochodziłyśmy do środka, gdzie siedział decydujący o naszym losie, trzeba było obrócić się wokół własnej osi, z podniesionymi do góry rękami, a potem stanąć na chwilę przed nim na baczność. Każda z najmniejszym owrzodzeniem czy pryszczem, zostawała odsunięta i wysłana z powrotem na blok. Wybrano nas pięćdziesiąt. Same młode dziewczyny z czystymi ciałami. Były wśród nas Rosjanki, Ukrainki, ale większość stanowiłyśmy my – Polki.
Zamknięto nas w osobnym, wybielonym bloku. Nikt nie miał do nas dostępu. Zrobiono nam badania krwi. Razem z Irką Jankowską, moją najbliższą w tej grupie koleżanką, doszłyśmy do wniosku, że to chyba będzie jakiś przymusowy pobór do Puffu. Postanowiłyśmy, że jeśli tak, to musimy sobie zorganizować żyletki i podciąć żyły. Miałyśmy nadzieję, że zdążymy je zdobyć, zanim zostaniemy zhańbione.
ZOBACZ TEŻ: Przeżyłam Auschwitz-Birkenau - wstrząsająca opowieść świadka - część 1
Na drugi dzień, rano, wyprowadzono nas z obozu w Birkenau i… zaprowadzono do obozu męskiego, macierzystego. Po "odwszeniu" w saunie męskiej znalazłyśmy się w pięknym bloku z normalnymi oknami, w którym były umywalnie i ubikacje, a w łóżkach prawdziwe kołdry, prawdziwe poduszki i prześcieradła. Można się było codziennie umyć porządnie i po latach brudu i walki z wszami w Birkenau, czułyśmy się prawie szczęśliwe. Radość tę zabijało przeświadczenie, że przecież coś z nami zrobią. Nikt nic nie chciał nam powiedzieć.
Po kilku dniach rozdano nam czyste sukienki, granatowe w białe kropeczki, olśniewająco białe fartuchy i białe chusteczki na głowy, i zaprowadzono do kuchni SS. Przeżyłam. A więc żyletki nie były potrzebne. Co to była za radość i odprężenie.
Pięć najładniejszych dziewcząt wybrano na kelnerki usługujące w kantynie oficerskiej, jedna piękna radomianka, została zaszczycona funkcją pokojówki i ordynansa w jednej osobie, przy szefie kuchni. Reszta poszła do szelkuchni do pomocy kucharzom. Ja zostałam przydzielona do opiekowania się bielizną kucharzy. Dostałam piękny pokój, w którym stała szafa z bielizną kucharzy, stół z przyborami krawieckimi i dwa taborety.
Każdy kucharz, a było ich kilkunastu, miał trzy białe komplety ubrań ze swoim numerem obozowym. Rano wydawałam im wszystko czyste, a oni, brudny komplet związany w węzełek, kładli na progu pokoju. Nie wolno im było wchodzić do pokoju ani ze mną rozmawiać. Brudną bieliznę odwoziłam do pralni, czystą przywoziłam ręcznym wózkiem i uzupełniałam oderwane guziki, odprute numery, rozdarcia. To była wspaniała praca.
Nareszcie byłam sama. Po tylu latach wegetacji w ciągłym gwarze, wiecznie w gromadzie, bez chwili odosobnienia, wreszcie sama. Pławiłam się w tej ciszy i byłam prawie szczęśliwa.
Szefowi kuchni to moje szczęście wydawało się zbyt pełne. Był to człowiek młody, wysoki, dobrze zbudowany, blondyn z okrutnymi oczami, o kwadratowej szczęce. Miewał swoje złe dni – jak mawiali kucharze. W takie dni wybierał sobie jakiegoś więźnia, przyprowadzał do mnie, kazał owijać mu ręce i nogi ręcznikami, kazał zakładać płaszcz, sprowadzał do obszernej piwnicy, służącej jednocześnie za schron i tam szczuł go swoim psem – Rino.
Rino szarpał. Paszczę miał ogromną i ogromne w niej kły. Kiedy po jakimś czasie więzień wracał, był cały pogryziony, a spod postrzępionych ręczników spływała krew. Moim zadaniem było zdjąć ręczniki. Musiałam je mieć do wymiany. Skóra na rękach i nogach więźnia wisiała w strzępach, a krew uchodziła.
Szef z szatańskim uśmiechem obserwował moje trzęsące się z przerażenia ręce. Sprawiało mu to niewymowną radość. Kiedyś szef wpadł z hukiem do mojego pokoiku i wysyczał: — Teraz Rino tu będzie mieszkał, a jak się ruszysz, to cię zagryzie. Zaśmiał się jak sam Lucyper i poszedł. Bardzo się bałam.
Siedziałam tyłem do psa, nie widziałam go, ale słyszałam jego oddech i oczami wyobraźni widziałam już, jak przy najmniejszym moim ruchu rzuca się i szarpie mi nogi. Siedziałam tak bez ruchu, sparaliżowana strachem ze dwie godziny. Nic nie robiłam. Miałam szum w uszach. Odetchnęłam, kiedy szef zabrał psa. Na drugi dzień historia się powtórzyła. Pies siedział za moimi plecami, a ja trzęsłam się ze strachu. Musiałam pracować, przyszywać guziki, cerować, prasować. Musiałam się ruszać. Powoli zaczęłam wykonywać swoje czynności.
Pies leżał przy pełnej misce jedzenia i mnie obserwował. Musiałam podchodzić do szafy obok niego. Robiłam to bardzo wolno, ale już z większą odwagą. Może trzeciego dnia, a może czwartego, zaczęłam cicho, pieszczotliwie wymawiać jego imię. Nie reagował. Patrzył. Ciągle na mnie patrzył.
Nigdy nie bałam się żadnych psów, zaczynałam nabierać nadziei, że może i ten jest zwyczajnym, dobrym zwierzakiem i gdyby tak czule do niego pogadać, to może byśmy się zaprzyjaźnili?
— Rino — mówiłam — miły piesku, ty jesteś dobry, tylko twój pan jest bandytą. Ty nawet nie wiesz, jaki on jest okrutny. Ty nie jesteś winien, że dzieją się takie rzeczy. Wiem, że byłbyś bardzo dobry i wierny, gdybyś był mój. Miły, dobry piesku.
ZOBACZ TEŻ: Obóz zagłady Auschwitz-Birkenau. To dlatego Niemcy założyli go w Oświęcimiu
Był niemieckim psem. Nie rozumiał, co do niego mówię. Ale chyba nikt nigdy nie mówił do niego tak czule i widocznie coś tam w psim sercu odtajało. Podszedł do mnie, oparł się przednimi łapami o stołek, na którym siedziałam i swój ciężki łeb oparł na moim ramieniu.
Przez moment myślałam, że za chwilę zatopi kły w mojej szyi. Zrobiło mi się gorąco. Chciałam się zerwać i uciec, ale zamiast tego, ze sparaliżowanymi strachem nogami, szeptałam, przytulając policzek do jego łba: — Rino, kochany piesku, Rino najmilszy. Polizał mnie po twarzy ogromnym jęzorem.
Tego dnia zawarliśmy przyjaźń. Rino siedział teraz zawsze przy mnie, bliziutko, podtykając łeb do pieszczoty albo opierając go o moje kolana. Bardzo było mi wtedy dobrze. Zawsze lubiłam psy i marzyłam o posiadaniu własnego. Teraz miałam zakonspirowanego przyjaciela. Piszę "zakonspirowanego", bo Rino wyczuwał instynktownie, że jego pan nie byłby zadowolony z tej przyjaźni i jak tylko słyszał z dala jego kroki, zbliżające się do naszego pomieszczenia, odchodził do swego kąta.
Szef nigdy nie zastał nas razem. Ale na pewno dziwił się, że siedzę cała i spokojna, robota zrobiona, a widowiska jak nie ma, tak nie ma. Kazał kuchmistrzowi Augustowi (więzień polityczny, bardzo dobry człowiek) przynieść do miski Rina całą pieczoną szynkę. To już była wyraźna prowokacja.
Szynka różowa, pachnąca, przypominająca szczęśliwe, rodzinne święta, drażniąca podniebienie, leżała cała tak blisko, że tylko wyciągnąć rękę. Byłyśmy ciągle głodne, bo nie dawano nam jedzenia z kuchni SS-mańskiej, tylko przywożono z obozu więzienną zupę z brukwi. Kelnerki mogły czasem zjeść coś dobrego, ale szelkuchnia i ja nie miałyśmy żadnych możliwości. A pies dostał szynkę! Ogryzał ją wolniutko, bez entuzjazmu, a po krótkiej chwili ułożył się przy misce obojętnie. Dla niego to nie była żadna nowość.
A ja? Przełykałam bez przerwy ślinę i kombinowałam, jakby się tu z Rinem podzielić. Wprawdzie byliśmy już w zażyłej przyjaźni, ale nie byłam pewna, w jaki sposób rozwiążemy sprawę szynki. Zbliżyłam się i gładząc łeb psa, przemawiałam najczulej i najżarliwiej, jak tylko potrafiłam. Pies z zachwytem przymykał oczy. Drugą ręką dotykałam szynki… Pies ani drgnął… Wtedy z desperacką odwagą wyrwałam rękami dwa duże kawały mięsa i zaniosłam koleżankom do szelkuchni.
Szynka w okamgnieniu została podzielona na małe kawałeczki i puszczona w obieg. A ja wróciłam i sobie także urządziłam ucztę. Dla Rina zostało jeszcze coś przy kości. Kiedy kucharze zorientowali się, że jestem równa dziewczyna, że dzielę się z koleżankami i można mi zaufać, codziennie, w węzełkach z brudną bielizną, znajdowałam coś cudownego do jedzenia. Czasem był to cały smażony karp, czasem kiełbasa, pieczeń czy pyszne ciasto. Nie mogłam tych skarbów trzymać u siebie ani chwili, bo szef często wpadał popatrzeć, czy jestem jeszcze cała, a poza tym miał doskonały węch. Wynosiłam to natychmiast do podziału koleżankom. Dziewczęta witały mnie z uśmiechem.
Zaczął się dla nas dobry czas. Rino także dzielił się z nami bez żalu. Kochany, dobry pies. Polubiłam go serdecznie. Kiedyś szłyśmy popołudniu z pracy. Naprzeciw nas wracał ze spaceru szef z Rinem. Biedny, kochany Rino zapomniał o konspiracji i podbiegł do mnie w radosnych podskokach. Przerażona, cicho krzyknęłam: — Rino, uciekaj, uciekaj. Poszedł, ale dostało mu się za zdradę.
Szef bił go bez opamiętania szpicrutą. Pies wył z bólu, a mnie serce zamierało z żalu i strachu. Całą noc nie spałam. Wiedziałam, że i mnie się dostanie. Na drugi dzień rano, kiedy już w pracy zmywałam kafelkową podłogę, w drzwiach stanął szef. Był wściekły. Wargi, odsłaniając zęby, unosiły się jak u wściekłego psa. Chwilę stał, wpatrując się we mnie jak bazyliszek, a potem zaczął szaleć.
Wszystko, co leżało na stole, zrzucał do miski z brudną wodą. Zawartość szafy opróżnił kilkoma ruchami silnych rąk. Wszystko to deptał, gniótł butami i wrzeszczał. Otworzył drzwi i wołał: — August i inni, wszyscy do mnie! Przybiegli, musieli, szef kazał. Stali w drzwiach bladzi z przerażenia i współczucia, a szef szalał.
Podobno ubliżał mi jak można najgorzej. Nauczyłam się już w międzyczasie języka niemieckiego, ale przekleństw nie znałam. Stałam przerażona pod ścianą i czekałam na uderzenia. Wiedziałam, że Rina nie poszczuje, bo wie już o naszej przyjaźni, czekałam więc na ciosy jego ogromnych butów.
"Przeżyłam. Pamiętnik więźniarki obozu Auschwitz-Birkenau" to wstrząsająca relacja Zofii Stępień-Bator, która przeżyła obóz koncentracyjny. Ta książka to historia pięknych relacji międzyludzkich, których nie zniszczyło nawet wszechotaczające zło obozowego piekła.
Premiera książki: 17 grudnia, wyd. Alfabeta.