Tochigi jest japońską prefekturą, która słynie z liczby śmiertelnych wypadków na drogach, z shimotsukare – lokalnej potrawy, której nawet bezdomne koty nie chcą jeść i z Nikko – miejscowości z pięknymi obiektami turystycznymi. Tutaj właśnie osiadła Anna Ikeda – autorka Życia jak w Tochigi – wcale nie z jakiejś wielkiej miłości do Japonii czy fascynacji tym krajem, tylko przez pewnego Japończyka, który stanął jej na drodze w wyniku splotu luźnych okoliczności. Yoshi, który po powrocie do ojczyzny zapałał miłością do szinto – japońskiej religii, Anna, która została nauczycielką angielskiego i dwa koty to rodzina, która powstała w konsekwencji tego spotkania.
Czy dla Anny Ikedy było to spotkanie szczęśliwe?Trudno ocenić. Obraz życia na japońskiej prowincji wyłaniający się z jej opisów nie jest ani specjalnie zachęcający, ani kompletnie odstręczający. Japończycy i japońska codzienność nie jawią się jednak zbyt sympatycznie. Ci pierwsi potrafią być upierdliwi, dziwaczni w swym zamiłowaniu do karykaturalnie pojętego Zachodu i odpychający. Zaś codzienność z dala od wielkich miast w niczym nie przypomina wyobrażenia o życiu pełnym wygód typu całodobowe sklepy, rozwinięte linie metra czy posiłki dostarczane do domu. Przede wszystkim jest tu straszliwie zimno – centralne ogrzewanie jest Japończykom raczej obce, a cienkie ściany starych domów nie chronią przed niskimi temperaturami. Prowincjonalne sklepiki oferują asortyment daleki od doskonałości, rozrywek jak na lekarstwo – pomijając liczne świątynie, festiwale i świętą górę Nantai, na którą wspinanie się jest dla autorki bolesnym zetknięciem z własnymi słabościami i unaocznieniem denerwującego braku owych słabości
u japońskich tubylców. Tak samo przykry jest dla niej jeden z festiwali. Co tu dużo mówić, Japończycy rzeczywiście wydają się często irytująco niezniszczalni. Nie ułatwia to sprawy, gdy – tak jak Anna Ikeda – jest się osobą celebrującą różne swoje dziwactwa, słabostki, wyimaginowane lub prawdziwe choroby. Poza tym Japończycy potrafią być naprawdę męczący, począwszy od ich wyśrubowanego wyobrażenia o tym, jak powinno być się uprzejmym. Poziom uprzejmości japońskiej jest nieosiągalny dla zwykłego śmiertelnika, co jest przyczyną straszliwych napięć między autorką a jej piekielną teściową. Momentami naprawdę trudno sobie wyobrazić, jak – przy tych wielu dysonansach i niewielkiej, jak się wydaje, gotowości autorki do przystosowania się do otaczających warunków – jest ona w stanie wytrzymać w tym kraju.
Ikeda na samym wstępie uczciwie zaznacza, że jej książka nie jest książką o Japonii, tylko o jej życiu w Japonii (swoją drogą, tego nie da się chyba rozdzielić). Mimo to w dużej części jest to typowa gaijińska (=cudzoziemska) relacja z tego kraju: dużo przeczytamy tu o wspomnianej już japońskiej uprzejmości, specyficznym podejściu do języka angielskiego, onsenach (gorących źródłach), szinto, świątyniach, festiwalach… czyli o wszystkim tym, co osoby zainteresowane Japonią już z pewnością o tym kraju wiedzą. Jest jednak parę ciekawszych momentów: rozmowa o pracę, fragmenty o filipińskiej imigracji, o muzeum Oświęcimia w Fukushimie (sic!) czy o ślubie w stylu zachodnim, do którego młodzi koniecznie życzą sobie czarnoskórego pastora mówiącego po angielsku. Rozdział opowiadający o tym ostatnim jest zdecydowanie najciekawszy – ukazuje te elementy kulturowej specyfiki Japończyków, których europejski umysł za nic nie jest w stanie pojąć, a jednocześnie jest zabawnym opisem przypuszczalnie najbardziej absurdalnej
przygody życiowej Ikedy. Miłośnicy kotów, do których zalicza się sama autorka, ucieszą się z rozdziału na temat kocich kawiarni – neko cafe – trendu ostatnich lat. No i pojawiają się też odwieczne pytania: czy z Japończykami da się zaprzyjaźnić, a w Japonii zasymilować? Na oba z nich Ikeda udziela własnej odpowiedzi.
Życie jak w Tochigibudzi oczekiwania ciekawej lektury, innej niż typowe relacje z Japonii, pełne powtarzających się stwierdzeń, ale niestety pozostawia niedosyt. Opisy lokalnych festiwali i świątyń są zbyt rozbudowane, zamiast iście przewodnikowych rozdziałów (o Nikko można przeczytać w każdej książce o Japonii) chciałoby się poznać więcej bardziej osobistych spostrzeżeń autorki, więcej specyficznych obserwacji jak choćby ta o dziewczynach z Filipin emigrujących na łeb, na szyję do Japonii w nadziei na znalezienie pracy. O swoim mężu Ikeda mówi niewiele i należy to uszanować, ale chętnie dowiedziałabym się na przykład, jak do ich małżeństwa podchodzi otoczenie, rodzice Yoshiego czy wreszcie ona sama: czy miała obawy przed zamieszkaniem w Japonii na stałe, czy nie ma czasem wrażenia, że różnice kulturowe jednak uniemożliwiają człowiekowi Zachodu życie w tym kraju? Przydałoby się też więcej regionalnych smaczków, pełniejszego obrazu prowincjonalnej prefektury na tle reszty kraju – krótki opis znajomej z
Osaki, dla której Tochigi i przyległa Fukushima są zapadłymi dziurami, budzi apetyt na więcej analiz wewnątrzjapońskich relacji i stereotypów na temat poszczególnych regionów. Znakomitym fragmentem książki Ikedy jest na przykład ten o nastawieniu mieszkańców Tochigi do katastrofy w Fukushimie – nastawieniu dla zachodnich czytelników zgoła szokującym. „Gęste” rozdziały Życia jak w Tochigiprzeplatają się z banałem i wyświechtanymi stwierdzeniami, a szkoda, bo po tej książce można było spodziewać się świeżego spojrzenia na Japonię w zalewie literatury jednym głosem opowiadającej o japońskiej uprzejmości, świątyniach, festiwalach, gorących źródłach i kulawej znajomości angielskiego.