Rzadko się zdarza, by pisarz tak płodny jak Updike (ponad 20 powieści, kilkanaście zbiorów opowiadań, 9 tomików poezji i 10 pozycji krytycznoliterackich/eseistycznych) potrafił w równym stopniu zadowolić czytelnika – nawet deklarującego się jako miłośnik jego twórczości – każdym ze swoich dzieł. Teoretycznie można domniemywać, że spadek satysfakcji jest najbardziej prawdopodobny, gdy rozpoczniemy znajomość z dorobkiem autora od utworów najpóźniejszych, ergo: zapewne najdojrzalszych, a potem dopiero sięgniemy do początków. Ale w przypadku Updike’a sprawa nie jest taka prosta: najpóźniejsze * Łzy mojego ojca i inne opowiadania* czy o kilka lat wcześniejsze * Szukajcie mego oblicza* to istotnie majstersztyki literackie, lecz jedna z pierwszych powieści – Uciekaj, Króliku – wcale nie tak wyraźnie ustępuje im warsztatem i wymową, zaś
bardzo wczesne * Pary* i odrobinę od nich późniejsze Muzea i kobiety biją na głowę * Po kres czasu, powstały w siódmej dekadzie życia pisarza. *Każdy fan Updike’a pewnie będzie w stanie sporządzić podobne, choć nie identyczne zestawienie. Może więc rzecz tkwi nie tyle w samej dojrzałości i wprawie, co w bliżej niesprecyzowanym mechanizmie, sprawiającym, że jeden temat podjęty „tu i teraz” idealnie koresponduje z weną i aktualnymi możliwościami technicznymi twórcy, a inny mimo włożonego weń ogromu pracy jakoś zgrzyta pod piórem?
Do tych „zgrzytających”, prócz wspomnianego wcześniej * Po kres czasu, muszę zaliczyć i *Miesiąc niedziel, chronologicznie zlokalizowany pomiędzy Muzeami i kobietami a * Wyjdź za mnie. Pomysł jest świetny: czterdziestoletni Tom Marshfield, najwyraźniej cierpiący na coś, co dziś nazwalibyśmy seksoholizmem, angażuje się równocześnie w kilka związków erotycznych, z których przynajmniej dwa stawiają go w pozycji cyrkowca, spacerującego po linie z zamkniętymi oczami i równocześnie żonglującego garścią piłeczek: jeżeli komuś w takiej sytuacji uda się nie spaść, będzie to sztuka nie lada… *Tom artystą nie jest, więc upadek jest właściwie przesądzony. I jest tym bardziej bolesny, że nasz nieszczęsny wyczynowiec jest nie tylko mężczyzną żonatym i dzieciatym, ale i … pastorem, a seksualne akrobacje ćwiczy z organistką i z parafiankami zgłaszającymi się doń po
pokrzepienie na duchu. Prócz niesławy czeka go miesiąc pobytu w ośrodku rehabilitacyjnym dla grzesznych duchownych, prowadzonym przez niewiastę nazwiskiem - o, ironio! - Prynne [1] ; elementem stosowanej tam terapii jest obowiązek codziennego spisywania swoich przemyśleń. Tom podchodzi do tego z całą powagą – i oto na papier spływa historia jego bezeceństw, przemieszana z refleksjami na temat własnej przeszłości, sytuacji rodzinnej, postaw otaczających go ludzi, oraz z pisywanymi z nawyku kazaniami (bo przecież w tym „miesiącu niedziel” są i prawdziwe niedziele).
I tu się zaczynają schodki. Bo z jednej strony trzeba przyznać, że autorowi udało się genialnie wczuć w postać swojego bohatera, do tego stopnia opętanego seksualną obsesją, że nie tylko długo i z lubością opisuje łóżkowe wyczyny z Alicią i Frankie, ale jeszcze ni stąd, ni zowąd w zupełnie neutralnych sytuacjach nawiedzają go obsceniczne myśli, a w pozornie niewinnych wyrazach trafiają się freudowskie przejęzyczenia. To stopienie w jednej osobowości wyrafinowanej erudycji z beztroską bezmyślnością, subtelności z prostacką lubieżnością, cynicznej obłudy z naiwną bezczelnością tworzy obraz, który może długo jeszcze prześladować czytelnika. Ale czy perfekcyjna kreacja postaci zawsze przekłada się na pozytywny odbiór powieści? Odpowiedź jest więcej niż prosta: niestety, nie… Bo nawet nie w tym rzecz, że Marshfielda nie da się polubić albo chociaż go pożałować; w literaturze więcej jest takich odpychających charakterów, weźmy chociażby Ferdinanda Bardamu albo Raskolnikowa. Ale postaci tamtych zostały
stworzone, by zwrócić uwagę na istnienie pewnych wadliwych mechanizmów społecznych, a Tom? Cóż można zarzucić środowisku, w którym wyrósł? Tradycjonalizm? Pruderię? Małostkowość? A jeśli nawet, czy to te cechy budzą większy nasz sprzeciw, czy raczej ktoś, kto gardzi wszystkimi wokół, a za jedyne prawo uważa prawo do zaspokojenia własnych wybujałych żądz?...
Updike w zasadzie w każdej powieści udowadnia, że nic, co ludzkie, nie jest mu obce: dylematy moralne, nałogi, dziwactwa, także funkcjonowanie organizmu w zdrowiu i w chorobie.Tylko czy naprawdę czytelnik, aby w to uwierzyć, musi być skazany na wgłębianie się w odczucia człowieka cierpiącego na zaparcie i opisy jakości nasienia bohatera oraz wydzielin pochwowych jego kochanek, musi być zewsząd atakowany wulgarnymi określeniami narządów płciowych i czynności wykonywanych przy ich użyciu? Bo przecież Updike potrafi używać pięknego, bogatego języka, i bez problemu radzi sobie z opisaniem dowolnego widoku i stanu ducha bez sięgania po ordynarny żargon. Uwiarygodnienie postaci? No, może… Ale fakt faktem – niesmak pozostaje.
A i sama doskonałość języka w paru miejscach pozostawia co nieco do życzenia. Zauważone zgrzyty może przypisałabym tłumaczowi, gdybym wcześniej nie czytała * Łez mojego ojca* i * Szukajcie mego oblicza* w doskonałym przekładzie tegoż Jerzego Kozłowskiego. Może zatem sam autor jest odpowiedzialny za takie dziwolągi językowe, jak „skretyniały i szczwany jak pancernik, leżałem tak skąpany w kawałkach mierzwy”, „ku trzeszczącemu, zatęchłemu przebaczeniu mojego holu” [21], „podciągając zaśniedziały dar łonowego futerka” [40], „nieść posługę pogrążonej w śpiączce matrycy rurek i leków”[66], „jej uroda (…) powlekała ją nerwowo niczym drżenie”[78]? A już na pewno tylko on odpowiada za filozoficzno-teologiczne mętności („przesłodzony deser z soma-mistycyzmu Junga i Reicha pływający w karmelowej zupie pustosłowia Tillicha, Jaspersa i Bultmanna,
a wszystko podane w tanim pucharze darmowego Gemütlichkeit jego tchórzliwego pokolenia” [19]), oraz za metaforykę zrozumiałą jedynie dla praktykującego golfisty („jak fairway przecięty prostym uderzeniem z tee” [62]). Zaś zespół redakcyjny Rebisu albo jest przekonany, że po Updike’a sięgają wyłącznie ekstremalni erudyci, których znajomość historii filozofii i myśli religijnej wykracza daleko poza Tatarkiewicza , i którzy na dodatek grywają w golfa, albo poszedł po najmniejszej linii oporu i zrezygnował z opatrzenia podobnych kawałków przypisami, zakładając, że czytelnik wszystko sam sprawdzi w Wikipedii (może nie bez racji, bo istotnie jest to możliwe, choć niezbyt wygodnie się czyta, trzymając książkę w jednej ręce, a palcami drugiej biegając po klawiaturze; jednakże podejrzewam, że w naszym kraju liczba osób czytających, a niemających stałego dostępu do internetu nadal znacznie przewyższa liczbę teologów-golfistów).
Ostatecznie czytelnik, choć zapewne będzie pod wrażeniem kreatywności i sprawności pióra autora, może zakończyć lekturę z dominującym poczuciem przytłoczenia i zdegustowania. I zatęsknić za zapomnianym już nieco Królikiem Angstromem…
[1] Z amerykańskich opracowań poświęconych twórczości Updike’a można się dowiedzieć, że „Miesiąc niedziel” został pomyślany jako pierwsza część cyklu tematycznego „Scarlett Letter Trilogy”, w którym autor spróbował na nowo opowiedzieć Hawthorne’owską historię pożądania, bezlitośnie łamiącego bariery stawiane przez obyczajowość i wiarę; kolejne części to nieprzetłumaczona dotąd na polski „Roger’s Version” oraz „S.” [przyp.rec.]