Jeśli sądzicie, że Europa kończy się w Islandii, a mroźniej, surowiej i dalej być już nie może, to oczywiście się mylicie. Jest jeszcze ten duży, zapomniany przez Boga i ludzi kawałek Danii. Grenlandia. Miejsce, gdzie osada z tysiącem mieszkańców to wielkie miasto, a środki transportu to psi zaprzęg i helikopter. Niektórzy mieszkańcy przez całe życie nie widzieli lekarza ani policjanta, ale, jak się okazuje, właśnie przydałby się tam prawnik, przynajmniej na parę dni. Thora Gudmundsdottir za swoim Matthew pojechałaby na koniec świata, więc pewnie dlatego właśnie tkwi w helikopterze, kierującym się w stronę bazy firmy wiertniczej, szukającej w wiecznej zmarzlinie złóż molibdenu. Pół roku temu zaginęła bez śladu jedna z pracownic. Teraz prawie wszyscy, którzy zjechali na urlopy do Islandii, odmówili powrotu, a z dwójką pozostałych w grenlandzkiej bazie wiertniczych przed kilkoma dniami utracono kontakt. Może to tylko awaria sprzętu, a może coś znacznie groźniejszego? W sieci pojawił się filmik,
dokumentujący okrutny żart, albo… okrutne zabójstwo? Policja nie przeleci paruset kilometrów dla niejasnego podejrzenia, dlatego też firma wiertnicza wysyła jedyną dwójkę pracowników, która zgodziła się na powrót, lekarza, ratownika polarnego oraz Thorę z Matthew i tradycyjnie upiorną sekretarką, tych ostatnich po to, aby z prawniczego punktu widzenia znaleźć usprawiedliwienie dla opóźnienia robót i niedotrzymana warunków umowy. To, co znajdują w zupełnie pustej bazie sprawia, że zaczynają czuć się jak bohaterowie legendarnego horroru Carpentera „Coś”: dziwne filmy w sieci. Zwłoki w chłodni. Inuicką figurkę złego ducha w robotniczej pakamerze. Ludzkie kości w szufladach biurek…
W jakimś kraju leżącym trochę bardziej na południe pewnie zdesperowanych urlopowiczów wzięto by na spytki i maglowano tak długo, aż sytuacja w bazie troszkę by się rozjaśniła. W Islandii najwyraźniej nikomu nie przyszło to do głowy. Tam normą jest szczelnie strzeżona prywatność, którą inni szanują, pewnie też dlatego, że próby jej naruszenia mogą się skończyć albo gwałtowną, może nawet agresywną reakcją, albo kryzysem psychicznym i załamaniem. Prawie każdy Islandczyk nosi w sobie bardzo delikatne i wrażliwe „ja” obudowane twardą skorupą, a jego rodacy potrafią lawirować po polu minowym cudzych przestrzeni prywatnych, chyba, że zmuszeni są żyć przez parę miesięcy stłoczeni w ciasnocie, odizolowani od świata, wciąż sobie obcy. Niedaleko bazy jest wioska miejscowych, ale równie dobrze mogliby to być mieszkańcy obcej planety – odmienność nawet nie ciekawi, nie wzbudza chęci kontaktu. Może tylko outsiderzy zdolni są do nawiązania jakiejś wątłej nitki porozumienia.
Po kilku dniach zagadka zostanie rozwiązana, choć pewnie nikt ostatecznie nie zazna spokoju – ani żywi, ani umarli. Po słabszej powieści * W proch się obrócisz*, Yrsa Sigurdardottir znów w świetnej formie.