Zdecydowanie najpoważniejszym problemem każdego autora komiksu autobiograficznego, jest sprawa autentyczności. Jak bowiem opowiedzieć prawdziwą historię za pomocą uproszonych, umownych rysunków, tak by uwierzył w nią czytelnik? Artyści sięgający po doświadczenia autobiograficzne radzili sobie z tym pytaniem w różny sposób. Jedni wspierali się realistycznymi rysunkami, wspomaganymi zdjęciem autora na okładce, potwierdzającym, że to rzeczywiście oni - to przypadek Craiga Thompsona czy Harveya Pekara. Czasami, jak zrobił to Wilhelm Sasnal, sięgano nawet do zeskanowanych dokumentów, mających być niepodważalnym dowodem na prawdziwość historii. Inni odzierali swoje życie z wszelkiej prywatności i przedstawiali szczegóły tak intymne, że czytelnikowi do głowy nie przychodziło, iż może to być fikcja - tak zrobił opowiadający o wojennej traumie swojego ojca Spiegelman, czy opisujący walkę z rakiem Pekar. Jeszcze inni, choćby Mark Kalesinko, zdając sobie sprawę z umowności konwencji brali ją w nawias, puszczając oko do
odbiorcy - może ich opowieści nie zyskiwały na autentyzmie, ale dzięki temu zwiększającemu zaufanie dystansowi czytelnikowi łatwiej było to zaakceptować. Hideo Azuma zamarł niejako w pół kroku. Jego komiks wydaje się być szczery, ale jednak czuć ograniczającą go cenzurę, daleka od realizmu konwencja graficzna kieruje opowieść ku farsie, a powtarzalność i przewidywalność fabularna, tak charakterystyczna dla dzienników i pamiętników sprawia, że przez co nudniejsze partie komiksu po prostu ciężko przebrnąć. Dlatego nie można bez zastrzeżeń uznać Dziennika z zaginięcia za komiks udany.
Japończyk opowiada historię swoich ucieczek i uzależnienia. Jako przepracowany rysownik dwukrotnie postanowił zniknąć, rozpłynąć się gdzieś w obcym mieście i wieść życie współczesnego outsidera, człowieka poza systemem - bez domu, pracy i bliskich. Jedzenie znajdował na ulicy, nocował pod kocami i kartonami, kiedy chciał czytał, kiedy mógł jadł, kiedy musiał walczył z pogodą i przeciwnościami losu. Wizja snuta przez Azumę ma w sobie wiele uroku. Rysownik ma sporo poczucia humoru i dystansu do siebie, przedstawia sam siebie jako podstarzałego, statusiałego włóczęgę, nieco podobnego do pandy, który mimo wszelkich przeciwności nie traci pogody ducha. Bliżej mu do znanych każdemu żuli z podwórkowych bram, niż do natchnionego artysty wybierającego wolność. Podobnie rzecz ma się gdy opisuje swój alkoholizm. Nie upiększa i nie romantyzuje. Jego nałóg to bóle brzucha, zwidy, wymioty i niemożność zapanowania nad własnym ciałem. Ale znowu - dzięki dystansowi udaje się ominąć pretensjonalny tragizm i opowiada o
sobie tak, jakby rzucał żartami. To miła odmiana w porównaniu z innymi tego typu dziełami. Nie rewolucyjna nowość, ale jednak pewien powiew świeżości, zwłaszcza, że utrzymany w konsekwentnie uciekającej od realizmu kresce.
Czegoś jednak zabrakło w tym komiksie, coś nie pozwala mi się nad nim rozpływać tak jak rozpływali się redaktorzy „New York Magazine” przyznający mu tytuł najlepszej powieści graficznej roku. Tą barierą jest brak szczerości, uciążliwa autocenzura, na którą decydują się niemal wszyscy autobiografiści. Tutaj jest ona szczególnie widoczna - Azuma w ogóle nie porusza tematu swojej rodziny. Nie pokazuje ich cierpień i upokorzeń. Zupełnie wypycha ją z kadrów. Łatwo go zrozumieć, na tej samej zasadzie, by bronić prywatności najbliższych, James Kochalka starał się nie opisywać seksu z własną żoną. Jednak o ile w American Elf temat pożycia małżeńskiego dosyć łatwo dawał się wypchnąć, o tyle tutaj pytanie o rodzinę rysownika powraca z niezwykłą uporczywością. Zwłaszcza, że gdy jej nie ma, opowieść o alkoholizmie i bezdomności traci wiele ze swojego autentyzmu. Można odnieść wrażenie, że decyzja o banicji to prywatna sprawa Azumy, że alkoholowe wyniszczenie, na które się skazuje to tylko jego problem. A jest
zupełnie inaczej - to także problem jego rodziny, żony, która zgłaszała zaginięcia, dzieci, które po jego powrocie nie rozpoznawały w nim ojca, bliskich, którzy odwiedzać go musieli w klinice dla uzależnionych. Te kwestie Azuma przemilcza, odmawia rozmawiania o nich, a bez nich jego komiks nie jest naprawdę szczery. Dziennik z zaginięcia to bardzo ambitny projekt. Hideo Azuma próbował w dowcipny sposób opowiedzieć o poważnych sprawach. Wydaje się jednak, że dzieło wymknęło mu się trochę z rąk. Jest zbyt śmieszne, zbyt płaskie, zbyt proste. By uniknąć całkowitej szczerości rysownik poszedł w stronę slapstickowej umowności, grubo ciosanego żartu. Dlatego z komiksu o wiele więcej można się dowiedzieć o tym jak zdobyć jedzenie gdy jest się bez dachu nad głową, niż o tym jak swoją bezdomność przeżywał Azuma.