Napisanie dobrej biografii nie jest łatwe, bo ciężko na kilkudziesięciu czy kilkuset nawet stronach ująć czyjeś całe życie, odnaleźć i ukazać to, co było dla danej osoby najważniejsze. Jeszcze trudniej jest opracować biografię osoby sławnej, której życie niejednokrotnie już było przedmiotem dociekliwych badań i opisu. Pascal Bonafoux, francuski historyk sztuki, podjął się tego w stosunku do Claude-Oscara Moneta i, trzeba to przyznać, wykonał swoje zadanie świetnie. Pewnym mankamentem jest tylko umieszczenie przypisów na końcu książki (nie sądzę, by komuś chciało się ich tam szukać) – ale to drobiazg. Jeden z najważniejszych twórców impresjonizmu – wszak to od tytułu obrazu Moneta „Impresja, wschód słońca” (ok. 1873) pochodzi nazwa kierunku w malarstwie – został ukazany jako człowiek, który całe swoje życie poświęcił sztuce i który konsekwentnie, mimo wielu niepowodzeń, dążył do realizacji swojego marzenia. A nie było ono z rodzaju tych, które można szybko – jeśli w ogóle – spełnić: chciał bowiem, jak
pisze w jednym z listów, nie tyle malować przedmioty, ile nastrój wokół nich. Przyznawał, że to niemożliwe, ale ciągle próbował. Temu właśnie poświęcona została zasadnicza część biografii: ukazaniu Moneta jako artysty „prześladowanego przez kolory”, zainteresowanego tylko własną pracą i uważającego, że „nie jest artystą ktoś, kto nie nosi w głowie obrazu, który ma powstać”, a „kwestia sztuki jest nadrzędna”.
Bonafoux rzetelnie dokumentuje poszczególne wydarzenia z życia Moneta: sporo miejsca w książce zajmują cytaty z korespondencji malarza, komentarze z epoki, rekapitulacje artystycznych, zaciekłych polemik. Wyłania się z nich barwny obraz tamtych czasów i życia Moneta – a przy okazji można się czegoś dowiedzieć o jego znajomych, takich jak Renoir, Degas, Pissarro albo Zola, Baudelaire i Valery. Narracja jest bardzo oszczędna, niekiedy wręcz kostyczna, pozbawiona „zbytecznych i niestosownych opowiastek”, które tak bulwersowały malarza, gdy czytał poświęcone sobie prace. Obfituje jednak w to, co według autora wydawało się mieć istotny wpływ na rozwój artystyczny Moneta i jego życiową drogę. Bonafoux ukazuje zmagania Moneta z warsztatem, dopracowywanie techniki – „maluję tak, jak ptak śpiewa” – fascynację kolorem – tak dla niego charakterystyczną, że po jego śmierci przyjaciel zdjął z trumny kir, wołając: „nic czarnego dla Moneta!” Mamy tutaj obraz zmagań malarza z biedą (liczne, czasem bardzo rozpaczliwe
listy do przyjaciół z prośbami o wsparcie), skostniałą krytyką, wyśmiewającą poczynania nowego „pejzażysty”, niechęcią rodziny (ojciec widział Claude’a raczej w roli handlarza niż malarza), osobistymi nieszczęściami, takimi jak śmierć młodej żony i konieczność zapewnienia opieki dwójce małych dzieci. Można też podziwiać trwałość przyjaźni, wspieranie artysty w czasach, kiedy nie można było jeszcze niczego pewnego powiedzieć o jego talencie a nawet wtedy, kiedy emocjonalne wypowiedzi starszych kolegów „po fachu” tego talentu mu odmawiały. Czytelnik obserwuje narodziny nowego stylu i nowej wrażliwości, wpływ nowych sztuk (fotografia) i nowych wynalazków (syntetyczne farby w tubach, sztalugi plenerowe) na „stare” malarstwo, bunt młodego pokolenia przeciwko dyktaturze Salonu Paryskiego, którego stetryczałe i często powodowane własnymi ambicjami jury nie dopuszczało na wystawę dzieł zbyt „awangardowych”. Bawią anegdoty: trudno nie uśmiechnąć się czytając, że Édouard Manet po obejrzeniu obrazu Renoira poprosił
Moneta, żeby ten zasugerował Renoirowi zmianę zawodu, bo „widzi pan przecież, że malarstwo to nie jego rzecz!” Albo kiedy Monet zmusił całą rodzinę do noclegu w szklarni, bo chciał sprawdzić, czy nowo zainstalowane ogrzewanie dobrze działa...
Po śmierci Moneta pisano, że należał on do „wybitnych jednostek, o których niewiele da się opowiedzieć. Nikt [...] nie będzie powtarzał na jego temat żadnych dykteryjek”. Rzeczywiście, kiedy czyta się zakończenie rozdziału o śmierci Moneta – Bonafoux sucho relacjonuje: „żadnych kwiatów, wieńców, przemówień. Trumna została spuszczona do grobu. [...] Wciągnięto liny” – trudno się oprzeć wrażeniu, że dykteryjek nie będzie. Nie będzie opisów napadów złości malarza (na przykład kiedy postawiono słupy telegraficzne, psując mu widok), jego upodobania do warcabów, nietuzinkowych ubrań. Ale czy to ważne w stosunku do człowieka, który twierdził: „zupełnie wystarczy, że przekazujemy odbiorcom to, co tworzymy, nie ma potrzeby zadręczać ich tym, co myślimy”?