Przed przyznaniem Richardowi Flanaganowi Nagrody Bookera za „Ścieżki Północy” jego twórczość nie cieszyła się specjalną popularnością wśród polskich wydawców i czytelników. Akurat „Księga ryb Williama Goulda” ukazała się jednak w naszym kraju już w 2004 roku (w innym niż obecnie przekładzie), ale przeszła wtedy niestety bez większego echa. Pozostaje mieć nadzieję, że tym razem powieść ta dotrze do szerszego grona odbiorców, gdyż jest to dzieło równie zadziwiające jak doskonałe.
Punktem wyjścia fabuły jest odnalezienie przez Sida Hammeta (drobnego oszusta i fałszerza) niezwykłego rękopisu, w którym precyzyjnym rysunkom ryb towarzyszą zadziwiające zapiski, wykonane przy użyciu różnorakich substancji (między innymi krwi kangura czy roztartego na proszek szlachetnego kamienia). Jednocześnie nie jest oczywiste, czy rzeczywiście odkryto nieznane dzieło Williama Goulda, czy też jest to przykład doskonałego fałszerstwa. Niemal identyczne rysunki ryb można bowiem podziwiać w woluminie przechowywanym w Allport Library and Museum of Fine Arts. Wątpliwości specjalistów w szczególności budzi fakt, że opis zdarzeń przedstawiony w rękopisie znacząco różni się od oficjalnych dokumentów dotyczących - rzekomego czy też autentycznego - autora tej zadziwiającej relacji z pobytu w kolonii karnej na Sarah Island.
Z drugiej strony, kiedy wraz z Sidem Hammetem zagłębiamy się w opowieść Williama Goulda, mamy coraz mniej pewności, czy urzędowe sprawozdania oddawały zgodnie z prawdą to, co działo w społeczności skazańców pod rządami nieobliczalnego Komendanta. Zupełnie inną sprawą jest zaś, że tytułowy bohater sam przyznaje się do zmiany swych personaliów (czynił to głównie w celu uniknięcia odpowiedzialności za swe przestępcze działania). Odtworzenie przebiegu losów Williama Goulda jest tym trudniejsze, że w jego relacji również pojawiają się daleko idące rozbieżności, które w dodatku równie dobrze mogą być efektem celowego działania narratora, jak i rezultatem zaburzeń zdrowia psychicznego bohatera.
Najmniejszych wątpliwości nie budzi jednak to, że nakreślony w „Księdze ryb Williama Goulda” obraz życia na Sarah Island z jednej strony napawa czytelników przerażeniem, a z drugiej jest dla nich niesamowicie fascynujący. Zarządzający tą kolonią karną Komendant (notabene on również przejął cudzą tożsamość) realizuje bowiem tutaj niezwykle ambitne plany zmierzające do stworzenia nowego, idealnego państwa. Większość jego pomysłów jest jednak zupełnie oderwana od realiów panujących na wyspie - obserwujemy więc doprawdy nietypowe transakcje handlowe, wznoszenie Wielkiego Domu Madżonga mającego stać się miejscową jaskinią hazardu przyciągającą tłumy handlarzy i marynarzy (którzy niestety nigdy się nie zjawiają) czy założenie linii kolejowej (tylko kto i dokąd miałby nią jeździć?). Los skazańców muszących realizować te wszystkie fanaberie jest z kolei godny pożałowania, szczególnie że Komendant nie zezwala na żadne odstępstwa od zasad żelaznej dyscypliny, surowo karząc wszelkie przejawy nieposłuszeństwa (a w
zakresie systemu kar również nie można mu odmówić innowacyjności). Większe współczucie niż zesłańcy mogą budzić jedynie Aborygeni, traktowani przez większość białych jak podludzie. W tych warunkach to właśnie talent malarski jest dla Williama Goulda szansą na przetrwanie, gdyż na zlecenie miejscowego lekarza (marzącego o karierze naukowej) ma sporządzić rysunki ryb występujących w okolicznych wodach. To wyjaśnia wprawdzie okoliczności powstania egzemplarza znajdującego się w Allport Library and Museum of Fine Arts, natomiast historia rękopisu znalezionego przez Sida Hammeta okazuje się zdecydowanie bardziej skomplikowana, a zarazem niesamowicie działająca na naszą wyobraźnię. Nic dziwnego więc, że od lektury „Księgi ryb Williama Goulda” naprawdę nie można się oderwać, chociaż jednocześnie trudno byłoby ją określić jako łatwą i przyjemną.