To prawdziwa sensacja: ta powieść musiała czekać aż sześćdziesiąt lat na to, by odkryły ją szerokie rzesze czytelników różnych krajów. Co prawda jej ocenzurowaną i wygładzoną wersję wydano tuż po wojnie, także w Polsce, ale nie wywołała ona takiego odzewu jak teraz, utrzymując się przez długi czas na m.in. niemieckich listach bestsellerów. Skąd ten bajkowy wybuch popularności? Czyżbyśmy mieli do czynienia ze wzruszającą historią krzepiącą serca, odgrzebaną z zapomnienia przez jakiegoś sprytnego speca od marketingu?
Nie, jest całkiem inaczej. Napisana w ciągu miesiąca i wydana w 1947 roku powieść Hansa Fallady jest pozbawiona złudzeń, uniesień, sentymentalizmu. W tej historii oporu dwojga starzejących się robotników wobec hitleryzmu nie ma nic podnoszącego na duchu. Głównych bohaterów trudno nawet polubić. On jest skąpym, upartym jak osioł, jakby pozbawionym uczuć majstrem. Ona często zachowuje się nerwowo i histerycznie. Choć są małżeństwem od wielu lat, jedno nie wie tak naprawdę zbyt wiele o drugim. Oboje należą do organizacji hitlerowskich, bez większego przekonania, ale i bez głębszego zastanowienia. Ot, takie czasy.
Postacie Anny i Ottona Quanglów mają swoje źródło w parze Elizy i Ottona Hamplów, prostych robotników, którzy zaczynają pisać kartki nawołujące do oporu wobec Hitlera i rozkładać je na berlińskich klatkach schodowych. Ten mało spektakularny protest nie staje się zarzewiem buntu: prawie wszystkie z około 200 napisanych w latach 1940-42 kartek zostają od razu po znalezieniu zaniesione na gestapo. Hamplowie zostają w końcu schwytani i straceni ósmego kwietnia 1943 roku. Ich sprzeciw nie odnosi praktycznie żadnego skutku. Przygnębiająca i cynicznie trzeźwa historia.
Co takiego tkwi więc w powieści Fallady, która nieznacznie modyfikuje autentyczną historię i dodaje do niej fikcyjne wątki i postacie, ale jej nie upiększa? Gawędziarski styl autora, szczodrze rozwijającego motywy gestapowskich komisarzy śledczych, nędznych pijaczków i hazardzistów uprawiających sztukę przetrwania w wojennym Berlinie czy opętanych nazizmem sąsiadów małżeńskiej pary Quanglów to oczywiście nie wszystko, choć narracyjny wir tej ponad pięćsetstronicowej powieści wciąga na dobre. Niezwykłe jest tutaj przedstawienie atmosfery hitlerowskiego Berlina, w którym, wbrew temu, co mogłoby się wydawać, nikt nie jest bezpieczny, a większość mieszkańców jest nieszczęśliwa. Wszyscy podejrzewają i podsłuchują wszystkich, wszyscy są skuci strachem, od biednego pijaczyny po wysoko postawionych gestapowców: nikt nie jest niewinny, a nakaz aresztowania i wysłania do kacetu może przyjść w każdej chwili. Nazizm nie jest w powieści Fallady porywającą tłumy ideologią, ale czymś jak wirus grypy, jakim zarażają się
wzajemnie sąsiedzi, jedni bojący się drugich. To nazizm w małej, codziennej, podwórkowej skali. Chyba dlatego tak trudno z nim walczyć, bo i jak wzniecić rebelię przeciw codzienności?
Bohaterowie powieści nie są zresztą – poza może dwoma wyjątkami – postaciami o silnie wykształconej świadomości i moralności, które pozwoliłyby im taką rebelię wzniecić. Komisarz Escherich, Trudel i Karl Hergesellowie, Enno Kluge – oni wszyscy są takim „każdym” jak ze średniowiecznego moralitetu, pozbawionym wyrazistych cech, poddającym się okolicznościom. Także główni bohaterowie Anna i Otto Quanglowie są „każdymi”. Śmierć jedynego syna na froncie zmusza ich do przewartościowania sposobu myślenia i życia, ale gdyby nie ona, wszystko zostałoby po staremu. Skromny bunt za pomocą wywrotowych pocztówek, jedyny, na jaki ich stać, przydaje im odrobinę godności. Ale nie czyni ich wielkimi bohaterami. Oddziaływanie ich kartek jest minimalne, ich protest spotyka się z niewielkim oddźwiękiem dopiero wtedy, gdy zostaną ujęci. Czytając Każdy umiera w samotności łapałam się na tym, że kurczowo chwytam się każdej wzmianki o jakimkolwiek poruszeniu wywołanym lekturą kartki, jakiejkolwiek wątpliwości zrodzonej w
gestapowcach w zetknięciu się z prostolinijnym majstrem Quanglem. Samobójstwo prześladującego parę komisarza Eschericha przyjęłam niemal z radością, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało.
Pisarz Primo Levi , sam ocalały z obozu w Oświęcimiu, nazwał powieść Fallady „najlepszą książką, jaka została kiedykolwiek napisana o niemieckim ruchu oporu”. Być może miał rację. Każdy umiera w samotności jest powieścią nieprzyjemnie trzeźwą, przedstawiającą zarówno mało chwalebną codzienność niemieckiego nazizmu, niemożność przeciwstawienia się mu, jak i beznadziejną, zupełnie niespektakularną próbę oporu podjętą przez Quanglów. Inne książki podejmujące ten temat mogą przy powieści Fallady wydawać się ładnymi bajkami o dobru triumfującym nad złem, dobru, za które dostaje się nagrodę, choćby był nią tylko podziw potomnych. Bohaterowie Fallady nie dostaną ani nagrody, ani podziwu, trudno też powiedzieć, że mogliby się stać wzorem postępowania dla innych. Za to w swoim pocztówkowym oporze wobec Hitlera wydają się prawdziwsi od wielu słynnych bohaterów. Tak jak prawdziwsze wydaje się tu zło, które nie przybiera diabolicznej postaci
Führera, ale nieufności i intryg wobec sąsiada z piętra wyżej.