Pochwała potęgi czystego rozumu spleciona z ostrzeżeniem przed płynącą z niej pychą
Rozmach, a zarazem szokująca wręcz precyzja, z jaką rozpisany został monumentalny Cykl barokowy, skłaniały mnie do przypuszczenia, że swoje opus magnum Neal Stephenson ma już za sobą. Peanatema dowodzi, ze byłam w błędzie, a perypetie Daniela Waterhouse’a i jego sławnych przyjaciół stanowiły jedynie wstęp, preludium poprzedzające rozważania na temat alternatywnych scenariuszy dalszego rozwoju „oświeconej” cywilizacji. Na potrzeby tych filozoficznych rozważań autor skonstruował imponująco detalicznie (niemal cztery tysiące lat historii) opisane uniwersum planety Arbre, którego początkowa obcość, widoczna zwłaszcza na poziomie języka pełnego neologizmów, w miarę postępów lektury okazuje się coraz bardziej pozorna. Odnajdujemy zwłaszcza znane – choć inaczej nazwane – idee filozoficzne, gdyż w istocie Peanatema jest przede wszystkim niesamowicie złożonym (choć zarazem zaskakująco przystępnie poprowadzonym) wielogłosowym filozoficznym dyskursem. Uczestniczymy w nim wraz z fraa – czyli bratem – Erasmasem
z matemu dziesięcioletniego saunta Edhara. Wbrew pozorom Erasmas nie jest zakonnikiem, choć matemy swoim odcięciem od świata sekularnego, czyli świeckiego i surową dyscypliną przypominają właśnie klasztory. Jeśliby kontynuować tę analogię, można by zaryzykować tezę, że fraa i suur na Arbre wybierają świat matemowy, by w spokoju oddawać cześć swoim własnym umysłom poprzez ich nieustające samodoskonalenie. Świecki świat, w którym pokarm zawiera jestokej, substancję gwarantującą permanentne chemiczne indukowane „szczęście”, głębokim refleksjom nie sprzyja. Nie jest to dziełem przypadku, a historycznego doświadczenia mieszkańców planety, którzy ścieżką nieskrępowanego technicznego postępu doszli o jeden krok za daleko – aż do owianych złowrogą, choć mało konkretną legendą Straszliwych Wypadków. By ten scenariusz się nie powtórzył, odcięli naukowców od nowoczesnych technologii i odseparowali od społeczeństwa, pozostawiając jedynie wąską furtkę wymiany doświadczeń w postaci apertów. Są to krótkie,
dziesięciodniowe okresy, w których deklaranci (mieszkańcy matemów) mogą wyjść za bramy, a statyści (tak fraa i suur z niejaką pogardą nazywają mieszkańców świata sekularnego) zajrzeć w głąb niedostępnego zwykle matemowego świata.
Erasmasa poznajemy niemalże w przededniu jego pierwszego apertu – czekał na wyjście i spotkanie z rodziną dziesięć lat, a i tak może uważać się za szczęściarza. Deklaranci znajdujący się na wyższych stopniach wtajemniczenia obchodzą apert raz na sto, a nawet, w przypadku zakonu milenarystów, powszechnie uważanych za czarnoksiężników zdolnych do dowolnego manipulowania czasem i przestrzenią – raz na tysiąc lat. Podekscytowany długo oczekiwanym wydarzeniem, młodziutki fraa nawet nie przypuszcza, jak niezwykły ciąg wypadków zapoczątkuje ta – w gruncie rzeczy rutynowa – interakcja ze świeckim światem.
Powieść Stephensona pod względem fabularnym nie zaskakuje – i jest to jej jedyna płaszczyzna, o której można tak powiedzieć. Nie znaczy to, że nie ma w fabule dramatycznych zwrotów, a jedynie, że zdecydowanie nie ona jest najważniejsza. Teoretycznie opowieść do tego stopnia zanurzona w filozofii dla czytelnika nieobeznanego czy też po prostu niezainteresowanego tą materią powinna być całkowicie niestrawna. Peanatema jednak, właśnie niczym pieśń, jest do tego stopnia przemyślana i nieprzypadkowo skomponowana, że fabuła, którą chce się śledzić, łączy się z dyskursem płynnie i niepostrzeżenie, jedno jest integralną częścią drugiego, a niezbędne wyjaśnienia podano w sposób przystępny, nienużący, obficie podlewając humorem i kontrapunktując akcją.
Językowo początkowe jej partie – jeśli zrezygnujemy ze wspomagania się zamieszczonym na końcu glosariuszem – mogą być niejakim wyzwaniem, jednak rozszyfrowywanie znaczeń neologizmów, które jedynie w pierwszej chwili przytłaczają, by dość szybko dać się oswoić – stanowi według mnie kolejną wartość dodaną i powiększa przyjemność płynącą z lektury. Stopniowo same postaci dostarczają czytelnikowi brakujących informacji o świecie i historii – proces ten trwa do samego końca powieści, kiedy to wyrafinowana polikosmiczna mozaika przybiera finalny kształt.
Trudno w tym miejscu dodać coś więcej bez zdradzania zasadniczych elementów fabuły, a superlatywy powoli mi się wyczerpują. Najważniejsze cechy Peanatemy nie sposób zresztą oddać słowami, przekonać się o nich można jedynie poprzez samodzielną jej lekturę – rzadko jednak trafiają się powieści tak ambitne i jednocześnie porywające, trudne i łatwe, w niezwykły sposób ambiwalentne. Przede wszystkim zaś – tak bardzo stymulujące intelektualnie. Nie sposób bowiem w trakcie lektury Peanatemy – prawdziwej, głębokiej lektury ze zrozumieniem (a inaczej czytać się jej raczej nie da) – pozostać niezaangażowanym obserwatorem. Aby ją pojąć w pełni, trzeba na własną rękę przeprowadzić zaprezentowany na jej kartach wywód, a tego nie da się zrobić bez towarzyszącej mu refleksji. O mistrzostwie Stephensona świadczy fakt, że, stawiając przed swoimi czytelnikami zadanie przeprowadzenia tej złożonej operacji, zrobił to tak sprytnie, że niemal niepostrzeżenie. Ale konkluzja przytłacza – mocą i oczywistością zarazem.