Trwa ładowanie...
recenzja
10-04-2013 12:38

„Pocałuj mnie, jestem umierający”

„Pocałuj mnie, jestem umierający”Źródło: Inne
d1d9elp
d1d9elp

„Kiedy przeczytasz S/Z twój umysł zrobi fikołka, nigdy nie spojrzysz na książkę tak samo, jak do tej pory”, „Czytaliście już O gramatologii? Nie? Jesteście zacofani! A może ten strukturalista, który wykłada wam teorię po prostu tego nie kuma?”. Wbrew zdrowemu rozsądkowi i porządkowi historycznemu, podobne zdania krążyły po wydziałach filologicznych wielu uniwersytetów dawno po tym, gdy niecierpiący przypiętej mu łatki postmodernisty Jacques Derrida zdążył umrzeć na raka trzustki w Paryżu Anno Domini 2004. Tym ciekawsze i bardziej pikantne wydają się początkowe rozdziały Intrygi małżeńskiej Jeffreya Eugenidesa, w których wraz z główną bohaterką powieści, Madeleine Hanną, poznajemy jedną z najsłynniejszych teoretycznoliterackich mód, która do dziś zresztą sprawia, że przynajmniej część studentów wydziałów filologicznych starszych lat niektóre nazwiska odmienia przez przypadki z prawdziwym nabożeństwem.

Oto Ameryka lat 80. i ociągający się nieco przed wejściem w „prawdziwy świat” młodzi ludzie, w chwili, gdy ich poznajemy – absolwenci kierunków humanistycznych. Jeśli nie wybitni, to przynajmniej pracowici, ale wszyscy – pozbawieni złudzeń. Przynajmniej co do tego, co ich czeka poza kampusem, a co zawiera się w jednym słowie: recesja. Ich czas dopiero nastaje, ich inicjacja w dorosłość, przedłużona o całe te lata, gdy z pasją poznawali Mertona, dyskutowali o Derridzie i podglądali badania nad uleczalnością raka Watsona, dopiero się rozpoczyna, niezależnie od tego, kto z nich trafił do księgi najbardziej atrakcyjnych studentów i zaliczył najlepsze ciacho/najgorętszą laskę na roku.

Madeleine to przykładna, grzeczna dziewczyna, jedna z tych, które przemykają niemal niezauważone przez całe studia, starając się o różnorodne stypendia i pisząc podania do niejednej uczelni, wciąż niepewne do końca, co chciałyby robić, w związku z czym poświęcają się po prostu temu, co lubią czytać i – oczywiście – są w tym dobre. Spokojna, w ciszy zaczytująca się w wiktoriańskich powieściach; pozornie nowoczesna, bo chcąca rozebrać na części pierwsze i zdemaskować najsłynniejsze zdania typu: „Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do szczęścia tylko żony”.

Madeleine, co w pewnym sensie oczywiste, zwraca uwagę na Leonarda: wysokiego, dobrze zbudowanego, przystojnego geniusza. Błyskotliwy umysł, szaleńcza inteligencja i wrażenie kruchego samotnika sprawiają, że przez jego niechlujne studenckie łóżko przewija się prawdziwy tabun zauroczonych dziewcząt. Jego przeciwieństwem jest Mitchell – surowy asceta o wyglądzie Toma Waitsa, zgłębiający teologię i nieudolnie starający się zgłębić dno serca Madeleine. No i jeszcze Roland Barthes , autor * Fragmentów dyskursu miłosnego*, „zbójeckiej książki”, którą bohaterka stara się zdekonstruować własne zakochanie, bezskutecznie. W tym miłosno-uczelnianym wielokącie nie brak niedorzecznych marzeń, przypadkowych spotkań, zazdrości i kiepskich wyborów. Nieporadnie próbujący osiągnąć szczęście niemal za wszelką cenę bohaterowie postępują trochę jak zdeterminowani ślepcy,
którzy wierzą głęboko, że jedynym sposobem przedostania się na drugą stronę ulicy jest parcie prosto do celu, nie bacząc na żadne niebezpieczeństwa.

d1d9elp

Początkowo Intryga… sprawia wrażenie uroczo ironicznej satyry na powieść profesorską - z jej świeżym urzekającym spojrzeniem i demaskacją uniwersyteckich póz i mód (któż na studiach humanistycznych przynajmniej raz nie zapisał się – lub przynajmniej chciał zapisać – na jeden z tych „elitarnych” kursów, na których ekscentryczny i charyzmatyczny prowadzący otwierał głowy grupie dziwaków? Któż nie zamienił słowa lub dwóch z takim typem jak Thursten Meems, piekielnie inteligentnym chłopakiem, który pod pozorem epatującego flirtem z ideą samobójstwa i zgolonymi brwiami ukrywał ciepłego, normalnego faceta?). Eugenides tworzy jednak znacznie więcej, niż prostą, choć trafiającą w punkt, satyrę na rozmiłowanych w swoich teoriach profesorów („Studia nie odzwierciedlały prawdziwego świata. W prawdziwym świecie, żeby komuś zaimponować, rzucało się nazwiskami znanych osób. Na uniwersytecie rzucano nazwiskami mało komu znanymi”) i ich studentów („Do trzeciego roku studiów Madeleine wciąż grzecznie zapisywała się
na kursy takie jak „wiktoriańskie fantasy – od Phantastes do Wodnych dzieci, ale na ostatnim roku nie była już w stanie dłużej ignorować kontrastu między smętnymi i znudzonymi studentami na zajęciach z Beowulfa a czytelnikami Maurice’a Blanchota w akademiku […] Skoro dramat epoki restauracji ją przygnębiał, jeśli od analizy Wordswortha czuła się nieatrakcyjna i poplamiona atramentem, […] można było zbiec do nowego imperium Derridy i Umberto Eco . Można było zapisać się na „semiotykę 211” i dowiedzieć się, o czym wszyscy mówią”).

Akademicki problem teoretycznoliteracki – i poniekąd także społeczny i filozoficzny – dotyczący roli intrygi małżeńskiej w powieści wiktoriańskiej oraz schyłku powieści wraz z rozwojem feminizmu to u Eugenidesa narzędzie diabelskie. Mamy tu przecież wszechwiedzącego narratora, który w swej dobrotliwości opowie nam wszystko, co myślą, robią i czego skrycie pragną bohaterowie, nie grając wszakże z czytelnikiem w otwarte karty. Jak w klasycznej powieści, którą bohaterka tak uwielbia i jednocześnie tak bardzo próbuje zdyskredytować, wszystkiego dowiadujemy się w odpowiednim czasie. Reakcje, choć już dawno jesteśmy post-post-postmodernistycznymi czytelnikami, są także klasyczne i – proszę mi wierzyć – to prawdziwa przyjemność móc czytać taką książkę. Diabelskość Eugenidesa zawiera się doskonale w tych reakcjach, bo kiedy ostatnio dręczyło mnie pytanie „kogo ona wybierze?” i „czy ona naprawdę go poślubi”? Przewrotnie to urocze, szczególnie, gdy bohaterami powieści są młodzi-lekko zbuntowani-z problemami.
Bohaterów łączy świeże, młodzieńcze uczucie, a jednocześnie desperacja ludzi w średnim wieku, którzy wciąż jeszcze – mimo gorącego pragnienia miłości – nie stanęli na ślubnym kobiercu, bo w końcu o ten ślub, a nie tylko sam związek, chodzi przecież wszystkim. Eugenides zresztą nie zamyka nam przed oczami drzwi, wywieszając na nich kartkę „i żyli długo i szczęśliwie”, lecz zdecydowanie pokazuje wszystkie konsekwencje poszczególnych wyborów.

No i przeszkody, bo tych autor nie szczędzi swoim bohaterom, plącząc ich losy jak postaciom z greckiej tragedii albo – co w sumie bardziej trafne – z * Wichrowych wzgórz. Nie ma tu jednak tego, czego współczesny czytelnik nie bardzo lubi, bo trochę się boi: nie ma czułostkowości, choć jest mnóstwo miejsca na tkliwość i czułość – obie bardzo, bardzo dobrze nakreślone. *Jest choroba i podróż, która ma pomóc zapomnieć o miłości, są akty desperacji w pogoni za uczuciem, jest rezygnacja i rozpacz. Jest desperacja w szukaniu zapomnienia i siły w wierze, w gorączkowych modlitwach i pospiesznym seksie. Życie jest trochę uważne i skupione, a trochę byle jakie i niechlujne. Każdy, nie tylko główne dramatis personae, próbuje znaleźć swój sposób na poradzenie sobie z nową rzeczywistością; tę chwilę tuż przed startem dorosłości, sekundę przed wejściem do pokoju ludzi dorosłych, z którymi nagle masz rozmawiać jak równy z równymi. Gdy więc dla
Mitchella podróż do Indii z prostej młodzieńczej ciekawości obejrzenia „czegoś innego niż Stany” staje się duchową wyprawą (na marginesie, wątek podróży Mitchella jest moim ulubionym w całej powieści: doskonale zrealizowany, pozbawiony klisz i schematycznych rozwiązań, wyjątkowo sensualny, bogaty w zapachy i wrażenia, choć wcale niebędący „widokówką z Indii”), dla jego towarzysza, Larry’ego, staje się seksualną odyseją w kierunku własnego „ja”.

Chciałoby się o tej książce mówić bardzo długo, roztrząsać poszczególne wątki i relacje, te kruche i niewypowiedziane nici łączące poszczególnych ludzi, chciałoby się tę książkę czytać jeszcze raz. Juliusz Kurkiewicz w najnowszym numerze „Książek. Magazynu do czytania” pisze: „[…] na konto Eugenidesa należy […] zapisać jakość tak niewymierną jak niewymuszony wdzięk […] Nawet jeśli w Intrydze małżeńskiej zdarzają się konstrukcyjne wpadki (o jedno przypadkowe spotkanie za dużo), rekompensowane są z nadmiarem bezpretensjonalnością. To rzadki dziś przypadek książki, w której można się zakochać. Na zabój”. Trudno o lepsze podsumowanie, bo rzadko znajduje się książkę, z którą tak przyjemnie dzieli się łóżko.

d1d9elp
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1d9elp