Nie przepadam za książkami, w których pod kartki podkładany jest amerykański chiochot rodem z sitcomów.Za tymi, które uśmiechają się na siłę, a pod spodem mają wielki lęk. Nie przepadam za ich sztucznością i pozorną beztroską i za tym, że podchodzą do świata z rękami w kieszeniach.
Wyznania upiornej mamuśki już samym tytułem klasyfikują się do tego literackiego segmentu – same pchają się na tę zrobić, żeby w rodzicielstwie nie zwariować i jak się nie dać omamić dziecku tak, aby leżeć pod jego obutą w najnowsze adidasy stopą, mając na własnych nogach zużyte, stare i niemodne od lat tenisówki.
Jill Smokler wie o macierzyństwie (zdaje się) wszystko. Jest matką trójki dzieci – dziewczynki i dwóch chłopców. Pewnego dnia, zmęczona swoją niedoskonałością w tej roli, zakłada blog. Chce się podzielić swoimi nieprzespanymi nocami, porażkami w rodzaju zawalenia przyjęcia urodzinowego syna, czy faworyzowaniu któregoś z dzieci. Nie przypuszczała, pisząc pierwsze kilka postów, że blog się rozrośnie i stanie miejscem, w którym mamuśki dzielą się swoimi tajemnicami, w którym się odsłaniają i w komentarzach stwierdzają czasem, że nie lubią swoich dzieci, albo że wolą czekoladę. Jill pozbierała to wszystko, wszystkie złe i dobre doświadczenia, własne i cudze historyjki z macierzyńskiego szlaku i stworzyła coś w rodzaju zabawnego poradnika, który ma za zadanie pokazać rodzicom – szczególnie mamom – że nie muszą być doskonałe, więcej, że doskonałe nigdy nie będą. I że jeśli tę nieszczęsną czekoladę zjadają same, w ukryciu, nie pokazując dzieciom, że mają coś słodkiego w zanadrzu, to znajdzie się przynajmniej
jeszcze jedna, dwie czy trzy osoby, które postępują dokładnie tak samo. Ta książka ma być rodzajem terapii, która polegać ma głównie na odpowiedzialności zbiorowej, na dzieleniu poczucia winy z kimś innym i tym samym niwelowaniu jej skutków, na usprawiedliwianiu się poprzez fakt, że sąsiadka zza ściany też obgryza swojemu dziecku paznokcie, bo nie chce jej się szukać nożyczek. Opowieść o tym, że pozory wcale nie są najważniejsze.
To książka, która momentami denerwuje i której momentami nie daję wiary. Rozumiem założenie, konwencję i to, że może być swoistą biblią amerykańskich matek, ale z drugiej strony nie wierzę, by ktoś tak bardzo chciał się obnażać i pokazywać wszystkie swoje porażki, aby przekuć je w manifest dla innych kobiet. Owszem – w gronie kilku mam, które spotykają się raz na jakiś czas przy ogromnym torcie czekoladowym i paru kieliszkach wina, ale nie na łamach książki, która ma za zadanie trafić do jak największej liczny czytelników...
Jill opowiada bez ogródek o narodzinach, którym może towarzyszyć wypróżnienie, o zmęczeniu, o tym, że budziła dziecko z popołudniowej drzemki w dniu Halloween, żeby zrobić jak najszybciej jak najpiękniejsze zdjęcie, o przyjęciach urodzinowych przyjaciół dzieci, na które chodzi po to, by potem przebić każde z nich swoim własnym przyjęciem, o tym, że jej dzieci żywią się czasem przez tydzień makaronem z serem, bo nie potrafi zachęcić ich do jedzenia warzyw.... Swoje historyjki, anegdotki i dykteryjki, okrasza komentarzami ze swojego bloga, które napisały inne matki. Dopełnia, przeplata, płynie strumieniem. I usprawiedliwia w ten sposób samą siebie. Bo mam wrażenie, że pod płaszczykiem uśmiechu i pod wezwaniem „Nie musisz być doskonała!”, jest tylko jedno - wielkie, ogromne, cholerne pragnienie, żeby ktoś ją pochwalił, żeby przymknął oko na jej wady, jako matki i powiedział jej - „Hej, jesteś wspaniałym rodzicem!”.
Więc książka-terapia, ale też książka-autoterapia.
I nie mam nic przeciwko, gdyby tylko przyciszyć trochę ten śmiech w tle i po prostu dać się ponieść wspomnieniom i szczerej narracji przerażonej matki – przerażonej swoją rolą, swoją odpowiedzialnością, swoją chęcią bycia autorytetem dla pociech i tym, że weszła w nowe wcielenie na całe życie, nie bardzo zdając sobie sprawę, z czym to się wiąże.
Nie mniej jednak, pod tym śmiechem znalazłam też piękno bycia rodzicem, o które tak naprawdę powinno chodzić. To, że „jednym z najmilszych skutków bycia rodzicem jest możliwość spojrzenia na rzeczy znajome nowym okiem. Okiem dziecka. Doceniamy na nowo różne drobiazgi, o których dawno zapomnieliśmy. Znowu chmury zmieniają się w pegazy i księżniczki w zaklęte żaby. Tęcza jest bardziej zachwycająca i nawet kanapki z serem smakują lepiej niż dwadzieścia lat wcześniej.”
To, że gdy coś się udaje, to można być z siebie dumnym. Że patrzy się na dziecko i widzi się małego człowieka. Że to ktoś, kogo się tworzy i kto oprócz tego, że jest od Ciebie zależny, jest także całkiem swój, osobny, niezależny. I gdy ta „niezależność” przychodzi do Ciebie, żeby powiedzieć Ci „kocham” i się przytulić, to jest to największy dar za wszystkie lęki i nieprzespane przez kolki noce. Że to jest jedyna doskonałość, do której powinno się dążyć. Usłyszeć „kocham” mimo że używa się do przewijania chłodnych wilgotnych chusteczek, zamiast podgrzewać je w specjalnym urządzeniu i że nie podgrzewa się też mleka i cały czas karmi zimnym, że nie chce się wziąć do domu i zakopać (ani zjeść!) własnego łożyska i że nie prowadzi się swojego dziecka na zaawansowane zajęcia z malarstwa.
I niechże mottem na zakończenie Wyznań upiornej mamuśki będzie przekonanie, że „obojętnie, ile masz lat, wszystko jedno, za jakiego się masz twardziela – jeśli dwulatek poda ci swój plastikowy dzwoniący telefon, nie ma bata, na pewno przyłożysz go do ucha.”