Nieczęsto przydarza się na naszym rynku wydawniczym debiut powieściowy autora kończącego 81 lat, a już naprawdę rzadko jest to debiut tak dobry, jak w przypadku „Piątej strony świata", a więc śląskiej epopei Kazimierza Kutza.
Wybitny reżyser, twórca słynnej filmowej „śląskiej trylogii" („Sól ziemi czarnej", „Perła w koronie" i „Paciorki jednego różańca"), znany także jako eseista, publicysta (m.in. felietony w katowickiej „Gazecie Wyborczej") i polityk (w latach 1997-2007 senator, od 2007 – poseł) rozpoczął prace nad tą swoistą życiową summą 42 lata temu. Jak opowiadał w wywiadzie dla „Dużego Formatu": „W 1967 roku wyjechałem z Warszawy, bo czułem się wypalony. Wiedziałem, że jeśli cokolwiek mam zrobić w filmie, to muszę wrócić do źródeł, na Śląsk. Ale żeby wrócić, muszę się dowiedzieć, co to jest za diabelstwo ten Śląsk. [...] Pisałem o wujkach, ciotkach, babce... W taki sposób wracałem do siebie, ślązaczyłem się". Pierwsze fragmenty powieści ukazały się dopiero na początku lat 90. na łamach krakowskiego pisma „NaGłos", a w kolejnych latach reżysera do pisania przymuszał Jerzy Illg, redaktor naczelny wydawnictwa Znak. Udało mu się zachęcić samą Wisławę Szymborską do wykonania brzemiennego w skutki telefonu. Kutz usłyszał w
słuchawce głos noblistki: „Panie Kaziu, ja bardzo lubię pana prozę" i wiedział, że musi stanąć na wysokości zadania, a więc podarować wreszcie spragnionym czytelnikom swoją pierwszą powieść. Wprawdzie nie potrafię czytać w myślach, ale – będąc już po lekturze Piątej strony świata – jestem przekonany, że Illg i Szymborska nie żałują swoich wcześniejszych nagabywań i zapłaconych rachunków telefonicznych.
Narratorem powieści jest Jan (?) Basista, który podobnie jak autor powieści urodził się w Szopienicach (miasto-dzielnica leżące między Katowicami a Mysłowicami) w 1929 roku. Opowiada on historię życia swojego i swoich towarzyszy z „zielonej budki", tj. odesłanego na zasłużoną emeryturę sklepiku należącego do ojca Lucjana. Oprócz Basisty i Lucjana Czornynogi spotykali się tutaj w czasie okupacji Alojz Byla, Zygmunt Pniok, Hubert Richter, Frydek Orendorz, Jorg Brajter oraz inni, już bardziej przypadkowi, koledzy czy piękne dziewczęta, z którymi budkowe towarzystwo flirtowało, tańcowało, a czasami nawet z powodzeniem romansowało (ze szczególnym uwzględnieniem „zolytnego urodziwca", Zygmunta i Jorga o oczach „czarnych, wielkich i błyszczących"). W momencie opowiadania całej historii, większość dawnych przyjaciół Basisty już nie żyje, a i on sam powoli żegna się ze światem, porusza się na wózku inwalidzkim i nie tyle pisze powieść, co raczej fabularyzowany, wielowątkowy i onieśmielający swoim rozmachem
testament. Punktem wyjścia są dla Basisty niespodziewane samobójstwa jego przyjaciół, najpierw Alojza, a następnie Lucjana. Próbuje zrozumieć dlaczego zdecydowali się na tak drastyczny krok, a przy okazji pyta o tożsamość swoją i przyjaciół, mierzy się ze „śląskością", rodzinnymi mitami, historią sąsiednich familoków i wielką Historią, w której swoje role odgrywali panowie tak różni jak Bismarck, Hitler, Stalin, Korfanty czy Piłsudski.
Kazimierz Kutz przechodzi z jednej dygresji w drugą, opowiada anegdotę za anegdotą, zderza ze sobą – wydawać by się mogło – nieznaczące wydarzenia codziennego śląskiego życia z kolejnymi powstaniami czy wojennymi pożogami. Mnoży wątki, miesza czasy i przestrzenie oraz wprowadza na scenę powieści coraz to nowe postaci. Dawno nie czytałem prozy z tak wielką liczbą bohaterów i nie skłamałbym, gdyby okazało się, że jest ich dobrze ponad pięćdziesięcioro. O niektórych kilka zdań, o innych akapit, o wybranych – kilka, kilkanaście stronic. Oczywiście, jakżeby inaczej, nie raz i nie dwa bezlitośnie poprzecinanych dygresją, anegdotą czy historią o kolejnej ciotce, ujku (śląskim wujku), bracie, matce, mężu czy babce. Bogactwo Piątej strony świata wyraża się także, a może przede wszystkim, w jej warstwie językowej. Kutz miesza rejestry mowy, niskie walczy z wysokim, literacka polszczyzna zmaga się i walczy o pierwszeństwo z śląską gwarą (początek powieści: „Odbiył mi dekel, chyba mom Ptoka i niy wiym,, jak
pisze sie książka. Ida na to, ale niy byda chciał nikogo zbawić ani za dużo fanzolić o złym losie"), a są jeszcze niemieckie wtrącenia, fragmenty listów czy egzystencjalne rozważania filozofującego Alojza. Kutz prezentuje się nam nie tylko jako niezrównany gawędziarz i doskonały portrecista, ale też jako niezwykle utalentowany pisarz obdarzony słuchem językowym. Nie wolno też zbagatelizować życiowego doświadczenia śląskiego reżysera, gdyż nie potrafię sobie wyobrazić, by tak ambitną i szeroko zakrojoną, ogarniającą pewną Całość, powieść, mógł napisać twórca, dajmy na to, koło czterdziestki.
Wielokrotnie drażnił mnie i irytował Kazimierz Kutz udzielający wywiadów czy występujący jako „ekspert" w telewizyjnych programach publicystycznych. Nie rozumiałem też całej tej mitologizacji Górnego Śląska czy działań zmierzających do utworzenia autonomicznego regionu w jego historycznych granicach. Wreszcie, stosunkowo niewiele wiedziałem na temat historii Górnego Śląska i – szczerze mówiąc – nie bardzo mnie to interesowało. Nie chciałbym tutaj popadać w przesadny patos, gdyż jego pokłady wyczerpałem już w poprzednim, czołobitnym zgoła, akapicie, ale wszystkie te stwierdzenia ulegają przedawnieniu. Kutz okazał się pierwszorzędnym, rasowym prozaikiem, opowiedziana przez niego historia Górnego Śląska fascynującą opowieścią, a dążenie do autonomii jakby bardziej zrozumiałe. W końcu mówimy o piątej stronie świata, tajemniczej i wciąż mało znanej planecie, Śląsku.