O książkach Deana Koontza miałam już okazję kilka razy pisać i, nie ukrywam, chyba za każdym razem były to opinie przychylne. I w tym przypadku nie zamierzam odbiegać od zdania, które już sobie na temat tego autora wyrobiłam. Nie wielbię go wprawdzie bezkrytycznie, jedne pozycje podobają mi się bardziej, inne mniej, ale mogę śmiało zaliczyć siebie do osób ceniących jego twórczość. Potrafi jak mało kto połączyć kilka gatunków – powieści grozy, kryminały i elementy fantastyki, tak aby powstała przekonująca i realistyczna historia podszyta elementem niesamowitości i „pozaziemskości” czasem. Zastanawiam się, ile jeszcze razy użyty i stosowany przez autora wskazany powyżej przepis na powieść się sprawdzi, ale jak na razie, sądząc po tym, że tworzone przez niego historie zasilają na długo listy bestsellerów, można mniemać, że formuła, o której wspomniałam, jeszcze się czytelnikom nie opatrzyła.
Tym razem bohaterem książki jest Marty Stillwater, wzięty pisarz kryminałów, który ma dwie wspaniałe córeczki i kochającą żonę, u boku których wiedzie spokojny żywot. Wszystko zmienia się w momencie, kiedy sprawca napadu na dom pisarza – będący jego lustrzanym odbiciem – chce odebrać mu rodzinę, dom i całe jego życie. Policja historyjki o „złym bracie bliźniaku” oczywiście nie kupuje, uważając całe zdarzenie za wymysł nieco ekscentrycznego autora, więc pisarz musi sam rozpocząć walkę o tych, których kocha najbardziej i bez których nie wyobraża sobie swojego istnienia, wykorzystując wiedzę, którą zdobył pisząc swoje powieści i wcielając zawarte tam sposoby na czarne charaktery w życie.
I jak to zwykle u Koonzta w tym miejscu już rozpędzona lokomotywa zdarzeń i osób będzie pędzić dalej nie zmniejszając swojego szalonego tempa aż do ostatniej strony i finału, który, muszę przyznać, był dla mnie całkowitym zaskoczeniem i którego nie przewidziałabym mimo najszczerszych chęci. I choć widać w tej książce podobieństwo do innych, jak choćby do powieści Prędkość, zwłaszcza odnośnie budowania bohaterów (w szczególności tych negatywnych), to jednak, biorąc pod uwagę całość i wrażenie, jakie robi na czytelniku, jestem w stanie tę manierę Koontzowi wybaczyć. W końcu ona też świadczy o jego stylu. A temu ostatniemu nie mam nic do zarzucenia.