Trwa ładowanie...

Pierwszy w Polsce wkładał rękę w telewizor. Po trzech dniach wybuchła afera

- Program chwycił od razu, chociaż była niepewność. W pierwszym odcinku ludzie dzwonili, w drugim dzwonili, a nagle w trzecim przestali - opowiada Rafał Rykowski, twórca programu "Piraci". Złośliwi koledzy mieli powód do radości, dopóki nie okazało się, że widzowie przeciążyli centralę telefoniczną w całym regionie.

Rafał Rykowski wymyślił "Piratów" na początku lat 90.Rafał Rykowski wymyślił "Piratów" na początku lat 90.Źródło: PAP
dkehvoy
dkehvoy

Kamil Bałuk: Nikt nie wpadł na to, że można włożyć rękę do telewizora?

Rafał Rykowski: Przede mną nikt. Prosty patent, a jakby rewolucja. Do tego to bujanie, niektórzy widzowie aż mieli mdłości. Technicznie nic wielkiego, dosłownie ściągnąłem kamerę ze statywu, ale problemy były, powiedzmy, organizacyjne. Afera się zrobiła.

O co?

Bo jak to tak – kamerę ze statywu ściągać?! Żeby się ruszał kadr? Rękę wkładać w telewizor widzowi? "Chyba pan oszalał, ja sobie tego w mojej telewizji nie życzę!", powiedziała podczas kolaudacji redaktorka programująca w Telewizji Bydgoszcz. Pomyślałem, że nie tak łatwo będzie coś nowego zrobić w tej skostniałej stacji regionalnej.

dkehvoy

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Dr Nassif z "Plastycznej fuszerki", o tym, co pacjenci sobie operują teraz najczęściej

Co jej odpowiedziałeś?

Że idę do dyrektora.

A ona?

"Proszę bardzo!", dosyć pewnym tonem. Ale wiedziałem, że dyrektor Ryszard Nakonieczny jest po łódzkiej filmówce i ma szerszą perspektywę niż ta z lokalnej telewizji bydgoskiej. Szczególnie, że nie był z Bydgoszczy. "Ty, super, fajnie wymyśliłeś", powiedział, gdy mu włączyłem fragment "Piratów". Spytałem, czy da mi zgodę na piśmie na włożenie ręki do telewizora. "Po co ci coś takiego?", śmiał się. "A, no wiesz, na pamiątkę". Wróciłem do redaktorki, pokazałem zgodę i tak się zaczęło. Wiele razy to przeżywałem: mówię ludziom, że są nowe trendy, wiecie, Ray Cokes, Steve Blame, MTV, zróbmy coś nowego. "Nie będzie mi pan tutaj MTV jakiegoś robił".

dkehvoy

Zaraz, skąd w Bydgoszczy w latach dziewięćdziesiątych miałeś MTV? Byłem dzieckiem i coś mogę mylić, ale MTV mieli chyba tylko farciarze z satelitą?

Na moim osiedlu był właśnie taki człowiek z satelitą. Wpadł na pomysł, dogadał się ze spółdzielnią i stworzył coś, co potem było pierwszą telewizją kablową w mieście. Półlegalną. Po prostu dawał sygnał ludziom w dwóch blokach obok. Ja akurat mieszkałem w jednym z nich. Minus był taki, że oglądaliśmy tylko to, co w danym momencie facet sam miał wybrane na dekoderze. Czyli: leci "Rambo", cały blok ogląda, a tu nagle dziecko sąsiada przełącza na bajkę. Wychodziliśmy na balkon i wrzeszczeliśmy: "Rambo włączcie z powrotem!". Były próby korumpowania dzieciaka, dostał od nas w prezencie piłkę, żeby częściej wychodził na podwórko i nam nie przełączał programu. A że na MTV były muzyka i kreskówki, to czasem i u nich leciało, i tak dostałem swoje okno na świat. Nic tak nie kontrastowało z komunałami opowiadanymi dosłownie kilka lat wcześniej przez faceta w mundurze w PRL-owskiej telewizji. MTV było jak z innego świata. Żywe, kolorowe, jak święto jakieś.

Od razu wiedziałeś, że też tak chcesz?

Ojciec pracował w radiu. Skoro regularnie wychodził o szóstej rano na audycję, musiało być w tym coś ciekawego – tak mi się wydawało. Słuchałem go, zbierając się do szkoły. "Czy Maryla Rodowicz też tak wcześnie wstaje, skoro śpiewa u was w studiu?", pytałem, a on mi tłumaczył, że tak, o to właśnie chodzi w audycji na żywo. Zafascynowało mnie to. Przyszedłem do niego do pracy raz, drugi, zobaczyłem, jak zapala się czerwona lampka: "Jesteśmy na antenie". Strasznie mi się podobało, że to się odbywa w studiu w tym samym momencie, w którym gdzieś indziej ktoś tego słucha albo to ogląda. Ale plany zawodowe miałem z początku inne.

dkehvoy

W szkole chodziłem na konkursy recytatorskie, potem jako osiemnastolatek dostałem w Teatrze Polskim rolę halabardnika, kochanka carycy Katarzyny. Rola zaczynała się od tego, że wbiegałem na scenę i dosłownie wpadałem w biust carycy. Ostatecznie na egzaminach do szkoły teatralnej powiedzieli mi, że na aktora się nie nadaję. Ale nadchodziła nowa rzeczywistość, czas zmian, czas działania mojego pokolenia. Rzeczywistość była szara, a ja postanowiłem ją pokolorować. Był 1991 czy 1992 rok, obok telewizji w Gdańsku, Krakowie czy Wrocławiu w Polsce zrobiło się wtedy miejsce na ośrodki w mniejszych miastach. W Bydgoszczy z Pomorskiej Rozgłośni Polskiego Radia wykluła się redakcja telewizyjna, przyszedłem z ulicy.

Rafał Rykowski w programie "Piraci" FORUM
Rafał Rykowski w programie "Piraci"Źródło: FORUM, fot: Studio69 / Studio69 / Forum

Ale jak to, od razu umiałeś, co trzeba?

Nauczyłem się wcześniej. Zaczynałem w pierwszej komercyjnej stacji radiowej w mieście, czyli w Radiu El. Nie mieliśmy może kasy na porządną ramówkę, leciała głównie muzyka z krótkimi zapowiedziami plus serwis informacyjny, ale mieliśmy nowinkę techniczną. Radio stworzyli inżynierowie z fabryki Elta, która produkowała radioodbiorniki, więc jako jedni z pierwszych mogliśmy używać hybrydy telefonicznej. Rewolucja – nagle do radia człowiek mógł zadzwonić na żywo i porozmawiać! Prosta rzecz, ale dzięki niej na antenie pojawiły się piosenki na życzenie słuchaczy i konkursy. W dodatku ścinało to koszty, bo kiedy fajna audycja idzie na żywo, nie trzeba siedzieć nad montażem, a na montażystów akurat zawsze brakowało pieniędzy.

dkehvoy

Konkursy świetnie się sprawdzały i ja też świetnie się w nich sprawdzałem jako prowadzący, a jednym z takich konkursów była najprostsza gra w statki. Każdy to zna: kartka, dziesięć na dziesięć kratek, czteromasztowiec, dwa trzymasztowce, trzy dwumasztowce, cztery jednomasztowce i strzelajcie, słuchacze: B3 czy A2?

Nie obraź się, ale to w ogóle nie brzmi jak coś do radia.

Inne czasy. W telewizji nic nie było, ludzie się nudzili, więc taki telefon do prowadzącego gwarantował spore emocje. Do tego klimat audycji był oparty na zaufaniu: przecież nie widzisz, co ten prowadzący tak naprawdę ma na kartce. A skoro sprawdziło się to w radiu, wydawało mi się, że w telewizji sprawdzi się jeszcze lepiej. Tyle że trochę trwało, zanim się tam wdarłem. Najpierw trzeba było dostać się do siedziby. Ktoś otworzył drzwi, ktoś inny zamknął, strażnik wyrzucił albo wpuścił, sekretarka spławiła albo nie spławiła.

dkehvoy

Dyrektora Nakoniecznego ścigałem po wszystkich parkingach, korytarzach i windach, a kiedy w końcu go dopadłem, powiedziałem mu zwięźle: "Tu będzie tablica, tu ster, tutaj pokład statku". Odpowiedział: "Superpomysł, tylko mamy problem. Potrzebne są na to pieniądze". "Przecież macie pieniądze!", mówię. "Nie. My mamy środki abonamentowe".

To nie są pieniądze?

Środków abonamentowych nie można wydawać w publicznej telewizji na rozrywkę, muszą być przeznaczone na misję. To znaczy: tak było w założeniu, dzisiaj nikt już o tym nie pamięta. Na rozrywkę w każdym razie potrzebny był sponsor z kasą gwarantującą trzy miesiące produkcji. Na dzisiejsze byłoby to ze sto tysięcy złotych. Dla faceta z ulicy, który nawet nie miał gotowej kasety z tym swoim programem, to duża kwota. Szukałem. Tymczasem zaproponowałem "Piratów" Polsatowi.

dkehvoy

Mariusz Szczygieł wspomniał kiedyś, że obaj byliście szykowani do roli twarzy Polsatu.

Ówczesny redaktor naczelny Bogusław Chrabota pomysł odrzucił, ale miałem jeszcze dwa. Drugi, talk-show, nie przeszedł, bo szykowali już "Na każdy temat". Trzeci program, satyryczny, spodobał się, ale Chrabota powiedział, że moje doświadczenie dziennikarskie i typ osobowości nie pasują do takiego formatu. Ja to do dzisiaj szanuję. Po tym znać fachowca, że takie rzeczy dostrzega. Chodziłem po bydgoskich firmach, do ludzi, których poznałem, kiedy pracowałem w gazecie i w radiu. W końcu znalazła się jedna taka firma, która właśnie weszła na rynek i zbudowała u nas fabrykę. Coca-Cola się nazywała.

Brzmi jak pieniądze.

Tylko, wiesz, oni nie potrzebowali żadnej reklamy. Każdy w Bydgoszczy kupował colę, i każdy chciał u nich pracować, bo dawali mały czerwony samochód, a to było coś. Zarządzali tym Norwegowie, prawnie obsługiwała ich znajoma pani mecenas. Podszedłem do niej na jakimś bankiecie i poprosiłem, żeby mnie wprowadziła na spotkanie z prezesem. "Panie redaktorze, oni nie dają na nic pieniędzy, to niemożliwe", upierała się, ale przedstawiła mnie dla świętego spokoju.

Jestem w gabinecie, mam dwadzieścia sześć lat, przede mną Norweg, po sześćdziesiątce, siwy. Siedzi i ma kamienną twarz, nieprzepuszczalność sto procent, jakbyś na mur patrzył. Opowiadam, ona tłumaczy na angielski, ja dalej opowiadam, facet ciągle nic, nawet nie drgnął. Pani mecenas dyskretnie daje mi znaki, że to już, audiencja się skończyła i tak jak przewidywała, poniosłem porażkę. Zdesperowany wziąłem z biurka kartkę, rozrysowałem statki, cyk, myk, i jak mu walnąłem pierwszy jednomasztowiec, to aż podskoczył. Złapał, o co chodzi, i graliśmy czterdzieści minut, mimo że ludzie przed gabinetem czekali w kolejce do niego na umówione spotkania. "Ile pieniędzy pan na to potrzebuje?" Podałem kwotę. "Nie ma sprawy, ale chcę wiedzieć wszystko o tej grze, bo z wnukiem będę grał", powiedział i dodał, że muszę mu koniecznie przegrać kasetę z programem. Weźmie do Norwegii i sobie obejrzy. Miałem go na widelcu.

Trafiony, zatopiony!

"A jak będzie wyglądała prezentacja Coca-Coli w tym programie?", zapytał mnie w końcu. "Będzie do wygrania abonament na coca‑colę w wybranym sklepie w województwie kujawsko-pomorskim, raz w tygodniu skrzynka", powiedziałem. Odpowiedział, że super. Oczywiście, gdy w telewizji usłyszeli, że dostanę pieniądze od Coca-Coli, powiedzieli, że jestem nienormalny, i że zadzwonią mnie sprawdzić. Dzwonią, a Norweg, który ledwo dukał po polsku, mówi: "Tak, Ry-kow-ski, Pi-ra-ci, tak". Ci z telewizji wyczuli szansę i mówią: "Wie pan, mamy jeszcze inne programy…" "Nie, Ry-kow-ski, Pi-ra-ci", czytał z małej kartki, którą mu zapisałem. Tak powstali "Piraci", bajkowa opowieść w szarej rzeczywistości lat dziewięćdziesiątych. Nie "Statki", tylko właśnie "Piraci", bo chciałem, żeby tytuł był jak z filmu Polańskiego.

Co było innego w tym formacie oprócz ujęć z ręki?

Choćby to, że jest jeden facet, który przez trzydzieści minut odbiera telefony, kamera z niego nie schodzi, a on cały czas gada. Czyli ja. W telewizji byli przyzwyczajeni do tego, że zapowiada się materiał, przychodzi gość, wychodzi, wchodzi drugi, cały czas zmieniają się kadry. A tu przez pół godziny tylko ja i widzowie. Miałem ambicję rozbicia tej szarzyzny, dostarczenia takiej rozrywki, jakiej jeszcze nie było. Dzisiaj to jest standardem na YouTubie, ale wtedy? Poprosili mnie o scenariusz programu, to wręczyłem im rozkład statków. "A co ty będziesz mówił? Co będzie na początek?". Nie rozumieli, że to ma się samo wydarzać. Studio telewizyjne było mikroskopijne, więc pierwszy pokład statku ze sterem zbudowałem w rozmiarze dwa na dwa metry, w takim małym kącie.

W Bydgoszczy był magazyn rekwizytów, jak na Woronicza w Warszawie?

Coś ty, nic nie było. Cały nasz majdan stał miesiącami na korytarzu i trochę śmierdziało.

Śmierdziało?

Kiszoną kapustą. Bo jeśli piraci, to musi być beczka. Dzisiaj pewnie bym ją wziął ze sklepu z winami, ale gdzie wtedy sklepy z winami w Bydgoszczy, zapomnij. Poszedłem do pana Henryka Pulchnego, który prowadził warzywniak przy ulicy Gdańskiej, i wypożyczyłem beczkę. Niestety, trafiła się po kapuście, ale była cudownie odrapana, w fatalnym stanie, byłem w euforii. Tylko że studio mieliśmy jedno, w tym samym miejscu nagrywałem ja i czytany był serwis informacyjny. Ostatecznie podzieliliśmy się tak, że z trzydziestu metrów studia moje było osiem. Smród kapusty się roznosił i prezenterka z głównego programu informacyjnego zaprotestowała, nie chciała pracować w takich warunkach. No więc wyniosłem beczkę na korytarz. Pan Pulchny każdemu klientowi potem opowiadał, że jego beczka robi karierę w telewizji.

Wydawnictwo Literackie, 2023 Materiały prasowe
Wydawnictwo Literackie, 2023Źródło: Materiały prasowe

(...)

Program chwycił od razu, chociaż była niepewność. W pierwszym odcinku ludzie dzwonili, w drugim dzwonili, a nagle w trzecim przestali. Złośliwi koledzy mówili: "O, i po programie, już nie dzwonią". Po czym okazało się, że tamtego dnia w Bydgoszczy nikt nie mógł się do nikogo dodzwonić. Tyle ludzi naraz wykręciło nasz numer, że stara centrala telefoniczna się zawiesiła, telefony przestały działać. Awaria na cały region, nawet poza Bydgoszczą. Przez program!

Kosmiczny sukces!

Raczej wielka afera. Ówczesny prezes telewizji Wiesław Walendziak dostał wypowiedzenie umowy dzierżawy linii telefonicznej, dlatego że nasz program zagroził bezpieczeństwu w regionie – nie dało się wezwać ani karetki, ani straży pożarnej. Jaja jak berety. Po trzecim odcinku zrozumiałem więc, na czym polega śmiertelne zagrożenie popularnością. Jasne, wierzyłem, że to będzie hit. Ale że po pół roku będę miał w Bydgoszczy osiemdziesiąt trzy procent oglądalności, nie wymyśliłbym nigdy. Kiedy mnie pytano, co zrobię, jeśli ktoś będzie regularnie wydzwaniał do programu tylko po to, żeby przekląć na antenie, mówiłem, że nie ma opcji. Nie ma opcji, bo statystycznie taka osoba dodzwoni się raz, a potem już nigdy jej się nie uda.

Pół roku później nastąpił kolejny przełom. Kołem zamachowym "Piratów" stała się powstająca właśnie TV Polonia. Odpowiedzialny za nią był Leszek Wasiuta, który miał dość wizjonerskie podejście do wielu spraw, wyjątkowe jak na telewizję publiczną w Polsce.

(...)

Powyższy fragment pochodzi z książki Kamila Bałuka "Dawno temu w telewizji", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
dkehvoy
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dkehvoy