Trwa ładowanie...
recenzja
26 kwietnia 2010, 16:20

Piekło na ziemi

Piekło na ziemiŹródło: Inne
d1zsdt6
d1zsdt6

Teoretycznie jednym z celów kary jest resocjalizacja przestępcy, ale w przypadku skazanych na długotrwały pobyt w więzieniu to idealistyczne założenie bardzo rzadko się spełnia. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę Tim Willocks, dlatego w swej powieści nakreślił naprawdę ponury obraz życia więziennej społeczności Green River. Oczywiście większość osób trafiających do więzienia stanowego w pełni zasłużyła na taki los, gdyż trudno współczuć wielokrotnym mordercom czy gwałcicielom. Jednak również osoby, które na wolności dalekie były od przestępczych zachowań, a za więziennymi murami znalazły się wskutek sądowej pomyłki lub jakiegoś nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, nie mają możliwości niepodporządkowania się brutalnym regułom tam panującym. Jeśli chce się przetrwać okres skazania bez większego uszczerbku fizycznego i psychicznego, to albo trzeba się stać aktywnym członkiem subkultury więziennej, albo tak jak główny bohater powieści – Ray Klein kierować się na co dzień hasłem „nie mój jebany interes”. Tyle
że żadne z tych rozwiązań wcale nie jest łatwe do zrealizowania...

Bunt w Green River nie jest jednak ani relacją o prawdziwych zdarzeniach, ani powieścią obyczajową, lecz thrillerem, więc ważniejsze jest raczej, czy znajdziemy w nim wartką i trzymającą w napięciu akcję. Trzeba przyznać, że pod tym względem początek powieści jest naprawdę obiecujący. Już w prologu obserwujemy, jak naczelnik Green River swoim przemówieniem świadomie prowokuje skazanych, najwyraźniej chcąc wywołać u nich wybuch wściekłości i nieposłuszeństwa. Wkrótce okazuje się, że to dopiero początek działań Johna Campbella Hobbesa, które mają doprowadzić do buntu więźniów. Kiedy zaś strażnicy muszą uciekać przed atakującymi ich skazanymi, naczelnik nie tylko zachowuje stoicki spokój, ale wręcz jest zadowolony, że wszystko układa się po jego myśli. Wzbudzona w czytelnikach ciekawość odnośnie planu Hobbesa nie zostaje jednak szybko zaspokojona, gdyż na pierwszym planie znajduje się teraz Ray Klein. Na wolności był on ortopedą, a w Green River nie zerwał z medycyną, gdyż pomaga przy prowadzeniu więziennej
izby chorych i ma nielegalną praktykę lekarską dla innych skazanych. Z punktu widzenia głównego bohatera bunt nie tylko nie ma sensu, ale wybucha w najmniej korzystnym momencie, gdyż miał on następnego dnia wyjść na zwolnienie warunkowe. Jak łatwo się domyślić, Klein nie uniknie wciągnięcia w sam środek wydarzeń. Dla niektórych więźniów po ucieczce strażników nadszedł bowiem czas wyrównywania rachunków – według nich to znakomita okazja, żeby pokazać „czarnuchom”, kto tu rządzi, wymierzyć karę donosicielom czy pozbyć się wszystkich chorych na AIDS. Główny bohater nie będzie więc w stanie kierować się swoim więziennym mottem życiowym, a my dzięki temu możemy mu kibicować, kiedy próbuje przedostać się do swoich pacjentów, których życie jest zagrożone już nie tylko z powodu komplikacji medycznych. Determinacja Kleina jest tym większa, że wraz z chorymi w pułapce znalazła się jego ukochana Juliette Devlin – psycholog prowadząca tam swoje badania. Ponieważ w więzieniu rozpętało się istne piekło, nie zabraknie
scen mrożących krew w żyłach, a także pełnych przemocy i seksu (również homoseksualnego), zaś akcja toczy się wartko ku dość przewidywalnemu zakończeniu.

Na pierwszy rzut oka fabule Buntu w Green River nie można wiele zarzucić, jednak lektura tego thrillera pozostawia uczucie niedosytu. Dzieje się tak, gdyż po intrygującym początku później Timowi Willocksowi nie udało się utrzymać tak wysokiego poziomu. W szczególności autor nie do końca chyba potrafił wykorzystać potencjał tkwiący w postaci Hobbesa, która – w zależności od przyjętej koncepcji – mogła całej fabule dodać sporo dramatyzmu lub nadać jej trochę głębi. Z kolei w postępowaniu Kleina tak naprawdę brakuje elementu zaskoczenia, gdyż chociaż nie jest to klasyczny bohater bez skazy, jednak praktycznie od początku powieści mamy świadomość, że właśnie on jest tym „jedynym sprawiedliwym”. Efekt jest taki, że chociaż w miarę rozwoju akcji przelewa się coraz więcej krwi, to nie towarzyszy temu odpowiedni wzrost napięcia. Natomiast zaletą Buntu w Green River jest, że Tim Willocks przedstawia poszczególne sceny w taki sposób, że nie mamy najmniejszych trudności z ich wyobrażeniem sobie – zupełnie jakby
to wszystko rozgrywało się na naszych oczach. W sumie całkiem znośna lektura dla zabicia czasu, ale nic więcej.

d1zsdt6
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1zsdt6

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj