Marta nie ma szczęścia. Inne dziewczynki mają dom, rodzinę, czasem nawet psa albo chomika. A Marta? Marta nie ma nic. Ojciec, Manfred, widnieje tylko w metryce. Matka przebywa w więzieniu, ale to i tak mało ważne, bo na dobre zrzekła się praw rodzicielskich. Rodzice jej nie chcą, bo ma zadarty nos, za duże stopy, nie wymawia litery „r” i za często dłubie w nosie. Tak jej się przynajmniej wydaje. Co wcale nie oznacza, że użala się nad sobą dniami i nocami. Wręcz przeciwnie – Irenie Landau udało się stworzyć bohaterkę niezwykle pozytywną, rezolutną i pełną energii. Poznajemy ją w momencie, kiedy została jej już przydzielona rodzina adopcyjna. Panie w domu dziecka są Milewskimi zachwyceni, Marta początkowo też. Im jednak bliżej wielkiej przeprowadzki, tym szybciej mnożą się kolejne rozterki. Przecież w bidulu ma przyjaciół, przybranego braciszka, swój własny kąt i swój mały świat. Przychodzi więc chwila zwątpienia, a nawet buntu, w wyniku którego dziewczynka ukrywa się w komórce pod schodami i całą tę
adopcję próbuje przeczekać. Ostatecznie zgadza się jednak złożyć broń i nowych rodziców chociaż trochę poznać, bo może się przecież okazać, że to całkiem mili ludzie. Tylko co to za tajemnice? Czemu wszyscy szepczą za jej plecami, mówią o wielkim szoku i dziwnej niespodziance? Czyżby wielka adopcja była czasowo ograniczona? Marta ma oczywiście na wszystko własne odpowiedzi – Milewscy na pewno chcą mniejsze dziecko. A najlepiej chłopca. Każdy wolałby słodkiego, małego chłopczyka, zamiast takiej dużej i niesfornej dziewuchy. Na pewno więc zaraz czar pryśnie, a Marta wróci do bidula i znów będzie niczyja.
Grzechem byłoby zdradzać dalszy ciąg tej urokliwej historii, obfitującej w chwile radości i nieuzasadnionej rozpaczy. Irena Landau serwuje nam bowiem świat, widziany oczami dziecka, a do tego dziecka skrzywdzonego, które nie może uwierzyć we własne szczęście i wszędzie doszukuje się podstępów i zasadzek. Marta, porzucona przez rodziców, nie wierzy, że kto inny może stworzyć jej prawdziwy dom. Skoro nie chcieli jej nawet rodzice, to dlaczego obcy mieliby zechcieć? Pod przykrywką komicznych perypetii tej inteligentnej dziewczynki kryje się jednak przesłanie znacznie głębsze – oto widzimy dziecko zranione, nieufne, przyzwyczajone do bidulowej rzeczywistości i niechętnie myślące o jakichkolwiek zmianach. Dom dziecka daje więc pewne poczucie bezpieczeństwa, stabilizacji, pewności jutra. Może nie wszystko jest w nim jak z bajki, ale jest to za to miejsce oswojone, sprawdzone, tożsame z domem prawdziwym. Wydawać by się mogło, że adopcja oznacza dla Marty wielkie szczęście – przecież ludzie zazwyczaj decydują
się na jak najmniejsze dzieci, a ona mała od dawna już nie jest. A jednak buduje w swojej główce mnóstwo czarnych wizji i bacznie wypatruje znaków, które rychły koniec sielanki mogłyby zwiastować.
Książkę warto więc przeczytać nie tylko dlatego, że przygody głównej bohaterki niejednokrotnie nas zaskakują, wywołując w nas śmiech czy wzruszenie, ale również po to, by spojrzeć na dzieci adoptowane z ich własnej perspektywy. Poza tym jest to świetny podręcznik dla potencjalnych rodziców adopcyjnych, z którego między wierszami łatwo można wyczytać, jakich sytuacji należy unikać, by dziecka do siebie nie zrazić, by nie zasiać w nim ziarnka zwątpienia, że może ta adopcja to tylko tak na chwilę, może na wakacje, a może i nie. Witaj, córeczko to przede wszystkim jednak książka dla dzieci i młodzieży, której prosty język i wciągająca fabuła na pewno zainteresują małego czytelnika. Nie mówiąc już o szczęśliwym zakończeniu, niemal nieprawdopodobnym, ale jakże przy tym fascynującym!