Trwa ładowanie...
Magdalena Drozdek
20-04-2018 09:34

Pejzaż PRL-u malowany zza krat. Historie tych skazanych Polaków mogłyby posłużyć za scenariusz do filmu

Czesław Śliwa podawał się za austriackiego konsula, stempel zrobił z ziemniaka. Mistrzyni olimpijska przewoziła nielegalnie złoto z Czechosłowacji. O najdziwniejszych procesach w PRL-u rozmawiamy z autorką książki "PeeReL zza krat. Głośne sprawy sądowe z lat 1945".

Pejzaż PRL-u malowany zza krat. Historie tych skazanych Polaków mogłyby posłużyć za scenariusz do filmuŹródło: Materiały prasowe
d14h0en
d14h0en

Magda Drozdek, Wirtualna Polska: Liczyła pani kiedyś, na ilu sprawach sądowych była pani?
Helena Kowalik: Nie, ale można policzyć procesy, które opisałam. Weźmy te z ostatnich 8-10 lat. Dwie "Warszawy kryminalne". W każdej przedstawiłam około 30 procesów. Więc mamy jakieś 60. Potem wydałam "Hipokratesa przed sądem" o procesach lekarzy – też około 30 spraw. Dobijamy do setki. Była "Miłość, zbrodnia, kara" o oskarżonych za zbrodnie z wyraźnym motywem uczuciowym – też 30 kilka historii. Około 130, plus te historie mniej ciekawe, których już w książkach nie umieszczałam. Mogę powiedzieć, że swoje miejsce na ławie dla publiczności zagrzałam.

*I ja się zastanawiam, czy łatwo jest żyć z takim bagażem patologicznych historii. *
To nie jest na szczęście jedyny sens mojego życia. Mam jeszcze życie prywatne – dzieci, ukochanego wnuka. Piszę książki o innej tematyce. Nawiasem mówiąc - ta jest czternasta. Nauczyłam się pewnego sposobu chronienia się przed jadem z sali sądowej. Dopiero kiedy jestem w stanie spokojnie spojrzeć na sprawę, zaczynam pisać. Najpierw muszę to niestety przeżyć. Budzę się w nocy, próbuję zanalizować tok śledztwa, zastanawiam się nad zebranymi poszlakami. Czasem śni mi się, że w takich przypadkach wiem, kto popełnił przestępstwo. Ale gdy piszę, to tak, żeby czytelnik nie wiedział, co autorka myśli o sprawie. Po 50 latach pracy mogę powiedzieć pani tak: reporter przestaje być reporterem, gdy nabiera przekonania, ze wszystko już wie w danej sprawie, przestaje się dziwić.

Forum/ Helena Kowalik
Źródło: Forum/ Helena Kowalik

A zbierając materiały do najnowszej książki często się pani dziwiła, że taka historia mogła się zdarzyć?
Wchodzę na salę sądową przygotowana na zaskoczenia. Przedtem czytam akta policyjne, wiem, co mówił oskarżony tuż po zatrzymaniu, wiem, co zeznawali świadkowie. Na sali sadowej patrzę, jak sprawa się rozwija, co mówi sędzia, co prokurator, jak oskarżony zmienia czasem wyjaśnienia.

d14h0en

Opisałam w książce proces Czesława Śliwy – podawał się za austriackiego konsula Jacka Bena Silbersteina. Dziwiła mnie naiwność tych, których oszukał – władz Krakowa, celników z Gdyni. To było nie do pojęcia, że coś takiego mogło się zdarzyć (o przestępstwach Śliwy powstał w 1989 roku film fabularny "Konsul" z Piotrem Fronczewskim w roli głównej - przyp. red.).

Forum/ Piotr Fronczewski jako Czesław Śliwa w filmie "Konsul"
Źródło: Forum/ Piotr Fronczewski jako Czesław Śliwa w filmie "Konsul"

W gruncie rzeczy zabawny proces. W czasie śledztwa stworzono wykresy, opowieści o tym, jak rzekomy konsul grasował po Polsce. Schlebiano mu, władze urządzały na jego cześć przyjęcia. Zastanawiałam, się, dlaczego w cywilizowanym Krakowie były tak naiwne władze. Przyczyn trzeba by chyba szukać w ustroju, w tym, że Polska była odcięta od Zachodu. Konsul obiecywał ludziom dolary i wszystkim błyszczały oczy. Przedstawiał stempel konsularny, który zrobił wcześniej z kartofla. Można było przecież zadzwonić do ambasady austriackiej i sprawdzić oszusta, ale nikt tego nie zrobił. Czy ja panią tym przykładem zadziwienia rozczarowałam?

Skąd!
Bo mogłabym opowiadać o najbardziej przerażających morderstwach. Ale mnie bardziej interesuje, jakie mechanizmy wpływały na popełnienie spektakularnego przestępstwa.

d14h0en

*Pani najnowsza książka opowiada nie tylko o kolejnych sprawach sądowych, często bardzo filmowych. Pokazuje przede wszystkim, jak działał system. *
Taki miałam zamysł. Kilka lat temu wydałam dwa tomy reportaży "Warszawa kryminalna", gdzie opisałam procesy sądowe popełnione w warunkach kapitalistycznej stolicy. W tej nowej książce chciałam jeszcze bardziej podkreślić uzależnienie od systemu. Są wiec przestępstwa lat 50., są też z okresu gierkowskiego, związane z dorabianiem się nieuczciwą drogą wedle ówczesnego kodeksu karnego. Dziś już nikt za to nie idzie do więzienia.

Gdy czyta się niektóre z pani reportaży można pomyśleć, że to czysta fantastyka. Mówię choćby o historii aresztowania całej klasy maturalnej z częstochowskiego liceum. Uczniowie zostali oskarżeni o spisek przeciwko "podwalinom socjalistycznego państwa". Wyroki od 4 lat w górę, potem karne bataliony w kopalni.
Nie pozwalam sobie na odstępstwo od faktów. Klasę maturalną - sami chłopcy - aresztowano za dowcipy o Stalinie. To było pokolenie, które dorastało tuż po zakończeniu wojny. Oni nie walczyli w partyzantce, byli za młodzi. Zbierali zdezelowaną broń na bocznicach kolejowych w lesie, bawili się nią, co było normalne wśród młodzieży w tamtych czasach. A dostali wyroki więzienia. bo uznano ich za przeciwników systemu. Po latach starałam się dotrzeć w miarę możliwości do wszystkich skazanych.

I czego się pani dowiedziała?
To pouczająca lekcja dla reportera. Nie wszyscy byli bohaterami, gdy odzyskali wolność. Życie ukształtowało ich w różny sposób. Część skazanych chciała wstąpić do partii, ale im nie pozwolono. Inni marzyli o malej stabilizacji, byle z daleka od polityki. Ale byli też tacy, którzy poszli pracować do kopalni, po ziemię, bo uważali, że na powierzchni dla nich nie ma już życia.

d14h0en

Mogłaby pani opowiedzieć, jak inne osoby skazane w PRL-u oceniały po latach to, co się wydarzyło w ich życiu?
Nie zawsze potrafiły zdobyć się na obiektywizm. Taka historia. Dwaj młodzi marynarze, nota bene obiboki, chcieli uciec ze Słupska na Bornholm. To było w 1971 roku. Najpierw rozbroili wartownika w porcie, potem porwali dwoje dzieci, które wpakowali na skradziony kuter i wypłynęli na morze. Zostali złapani i osądzeni. Wtedy oceniono ich jednoznacznie: przestępcy, narazili na utratę życia dwoje dzieci, a do tego chcieli nielegalnie opuścić kraj. Dziś można by ich potraktować łagodniej, w końcu dzieciom nic się nie stało. Choć trzeba przyznać, że użycie dzieci jako tarczy jest haniebne. Po latach miejscowy reporter dotarł do ojca jednego z tych osądzonych. Na procesie ten mężczyzna zemdlał po usłyszeniu prokuratora. Nie mógł zrozumieć, co oskarżonym strzeliło do głowy. Był zasłużonym działaczem, żołnierzem odznaczonym krzyżem Virtuti Militari. A po latach mówił o swoim synu, jako bohaterze walki o niepodległą Polskę.

Do sprawy syna dorobił inną ideologię?
Tak, niepomny, że procesy nie kończą się na sali sadowej. Czasem niewygodne dla oskarżonego fakty wypływają po latach. Zwłaszcza w czasach, gdy nie ma cenzury. Na przykład historia doktora prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim – Juliana Polana Haraschina. Był sądzony w latach 60. o to, że za łapówki wyrabiał dyplomy ukończenia studiów. W trakcie procesu jego obrońca przedstawiał doktora jako zasłużonego dla Polski żołnierza. Mówił, że walczył w AK, dostał kilka odznaczeń. Haraschin w ławie oskarżonych siedział obwieszony tymi odznaczeniami. I co okazało się po latach, gdy IPN ujawnił dokumenty? Że ten doktor prawa w latach 50. był gorliwym sędzią stalinowskim. Miał ręce ubrudzone krwią, bo podpisywał wyroki śmierci.

Wikimedia Commons CC0/ Julian Pol Haraschin
Źródło: Wikimedia Commons CC0/ Julian Pol Haraschin

Gdyby te opisane przez panią sprawy wydarzyły się dzisiaj, stworzono by z nich medialne spektakle trwające tygodniami?
Nie mam co do tego wątpliwości. Procesy z lat 60.-70. były przedstawiane w tygodnikach opiniotwórczych. Ale dziennikarze relacjonowali je w zgodzie z linią partyjną. Ich sprawozdania były przeważnie okrojone – działała cenzura i jeśli ktoś zna daną sprawę z dokumentów, to po przeczytaniu artykułu z tamtych lat od razu widzi, w którym miejscu wszedł cenzor. Natomiast nie było wtedy nacisków prasy na sędziów wydających wyroki. Ani wybielania przestępców, robienia z nich gwiazd medialnych.

d14h0en

Wspomina pani w książce słynną biegaczkę narciarską z Zakopanego, która przemycała złoto za czechosłowacką granicę. Opowiedziałaby pani więcej o tej sprawie?
Nie podałam jej nazwiska, choć pewnie wiele czytelników się domyśli. Choćby dlatego, że dzisiaj ta pani prowadzi w Zakopanem pensjonat i cieszy się szacunkiem mieszkańców. Ona była w pewnym sensie ofiarą systemu. Przyciągnęła ją dosyć łatwa perspektywa zarobienia na budowę własnego domu, o czym zawsze marzyła. Dorastała w skromnej rodzinie, chciała mieć własną gazdówkę na Podhalu. Została wciągnięta przez dobrze zorganizowaną szajkę przemytniczą. Służyła w jakimś sensie swoim nazwiskiem. Jako mistrzyni olimpijska mogła przekraczać granicę z o wiele większą swobodą. Została przyłapana i trafiła do więzienia. Wstydziła się tego, co się wydarzyło. Napisała do swoich koleżanek sportsmenek, żeby nie przychodziły na rozprawę, bo nie chce im spojrzeć w oczy. Dzisiaj na jej przestępstwo patrzy się z innej perspektywy. Tym bardziej na Podhalu nikt nie ma jej tego za złe. Bo też nie wydała nikogo.

Mam takie wrażenie, że bardzo łatwo można było zostać przestępcą w PRL-u za absurdalne wykroczenia. To prawda?
Rzeczywiście część zarzutów brzmi dziś absurdalnie. Ktoś, kto miał "inicjatywę gospodarczą" – tak to nazwijmy – był stale pod pręgierzem paragrafu. Takim przykładem jest historia dyrektora Hortexu. Został skazany na kilka lat więzienia za to, że usiłował dwa słynne bary koktajlowo-mleczne w Warszawie prowadzić na zasadach, które dziś normalnie funkcjonują w przedsiębiorczości. Bez centralnego sterowania. Towary, które były mu niezbędne do prowadzenia przecież państwowej firmy, jak rodzynki, daktyle itp., zdobywał drogą pokrętną, przekupując urzędników agencji handlowych. I za to poszedł siedzieć.

Jak dziennikarze PRL odnosili się do kary śmierci?
We wczesnych latach 50. kary śmierci zapadały zwykle bez obecności reporterów. Nawet jeśli na procesie był ktoś z "Trybuny Ludu", umieszczał w gazecie jedynie krótką notatkę. Te procesy odbywały się przecież bez adwokatów. Później kara śmierci traktowana była różnie. Były kary, które można nazwać akcyjnymi. Jak w aferze mięsnej i słynnym procesie Wawrzeckiego. Brakowało mięsa na rynku, znaleziono kilka osób, które handlowały nim nielegalnie i by wystraszyć innych, wykonano na Wawrzeckim karę śmierci. Żaden z dziennikarzy nie protestował.
Ani wówczas, gdy zdarzały się tragiczne pomyłki, jak z mordercą Karolem Kotem z Krakowa, który, co wykazała pośmiertna sekcja, miał guza mózgu i powinien być leczony.

d14h0en

W Stanach skazani na śmierć są bohaterami tysięcy artykułów. Ale w ogóle zbrodnie przyciągają dziś czytelników. Jak myśli pani, że skąd się to bierze?
To nie tylko proste zaspokojenie ciekawości gawiedzi. Procesy sądowe są soczewką moralnej kondycji społeczeństwa. I władzy.

Helena Kowalik ukończyła polonistykę na Uniwersytecie we Wrocławiu. Studiowała też dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Jest autorką zbiorów reportaży o tematyce społecznej oraz współautorką w kilkunastu antologiach reportaży. Publikowała też swoje literackie reportaże w seriach: „Ekspres Reporterów” oraz „Białe Plamy”. Otrzymała liczne nagrody za całokształt pracy dziennikarskiej. Od kilku lat wydaje reportaże z sali sądowej. Ukazały się: Warszawa Kryminalna I, "Warszawa Kryminalna II", "Hipokrates przed sądem" ,"Miłość, zbrodnia, kara", a ostatnio "PeeReL zza krat. Głośne sprawy sądowe z lat 1945".

Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe
d14h0en
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d14h0en