Skandynawscy autorzy powieści kryminalnych, a Mons Kallentoft nie jest tu wyjątkiem, konstruując fabuły powieści kryminalnych, budują je często na traumach z dzieciństwa. Oprócz surowego, rygorystycznego wychowania zdarzają się i mroczniejsze powody nocnych strachów, starannie zamiatane pod dywan. Mons Kallentoft jest może pierwszym, który pokazał, jak kolejne pokolenie rodziców i dzieci zadaje sobie ból inaczej, niż pokolenie poprzednie – nie mnożeniem zakazów i kar, ale zanikiem rodzinnych więzi w domu, który stał się tylko miejscem, w którym trzyma się rzeczy w szafach i znajduje jedzenie w lodówce. Bohaterka cyklu, komisarz Malin Fors, w pierwszej części rozstała się z mężem, a teraz właśnie, w klasycznym stylu alkoholiczki (dużo emocjonalnych obietnic i całkowity brak ich realizacji), traci kontakt z dorastającą córką. Malin pije totalnie, destrukcyjnie, nie przestając równocześnie pracować, co Kallentoft opisuje z werystycznym naturalizmem, mało przyjemnym dla czytelnika. No, ale kryminał to
przecież nie harlequin, czytelnicy powinni być przygotowani na konfrontację z prozą życia.
W skandynawskich powieściach kryminalnych poza grzechami indywidualnymi wyciągnięto już na światło dzienne sporo grzechów zbiorowych, od ksenofobii do autorytarnych skłonności, nikt jednak, jak mi się wydaje, nie podważył dotąd wizerunku Szwecji jako kraju egalitarnego. Dlatego też tło społeczne Jesiennej sonaty zaskoczyło mnie kompletnie. Nie przypuszczałam, że w Szwecji, w której nawet dynastia panująca wywodzi się od zaciekłego republikanina, na dodatek z Bonapartowskiego nadania, istnieje jeszcze stara arystokracja w dziewiętnastowiecznym stylu, zamieszkująca od kilku stuleci te same zamczyska, których mury kruszą się powoli pod ciężarem lat i podatków od nieruchomości, istnieją dzierżawcy, od pokoleń pracujący „na pańskim” i nieprzekraczalna bariera, dzieląca w liceum dobrze urodzonych od wszystkich innych. Wiekowa, mentalna fosa, której nie da się zasypać nawet pieniędzmi.
Muszę przyznać, że Mons Kallentoft w Jesiennej sonacie pohamował znacznie swoje zapędy do wyróżniania się oryginalnością stylu, czyli dopuszczaniem do głosu gadatliwych nieboszczyków popadających w grafomanię, co, szczególnie w pierwszej części, niebezpiecznie zbliżało się do granicy niezamierzonej parodii. Poza wszystkim – zamordowany mecenas Petersson był człowiekiem comme il faut, a więc zapewne także za życia nie gadał za dużo i bez potrzeby. A zatem, bez zbędnych udziwnień, Jesienna sonata to najciekawszy, jak dotąd, tom czworoksięgu o porach roku w Linköping.