Że można przedobrzyć, wie każdy. Nie każdy natomiast wyczuwa granicę między tym, co oryginalne, a tym, co kuriozalne. Esteban Martín, pisząc Malarza cieni, ambicje miał spore. Niestety, przesadził. Próba upchnięcia w jednym tomie biografii dwóch kultowych postaci, fikcyjnego pierwowzoru detektywa wszech czasów, a także historii miłosnej, wątku kryminalnego i mrocznej genezy jednego z najsłynniejszych obrazów XX w., jest przedsięwzięciem ryzykownym. Efekt końcowy niekoniecznie odstręcza, pozostawia jednak wrażenie spłycenia i wzajemnego niedopasowania poszczególnych elementów opowieści.
Czarnym bohaterem Malarza cieni jest nie byle kto, bo Kuba Rozpruwacz. Kozłem ofiarnym natomiast Pablo Picasso. Postaci brytyjskiego zwyrodnialca i hiszpańskiego malarza-kubisty spaja ten trzeci, Steven Arrow, którego autor powieści uczynił rzekomym pierwowzorem słynnego Sherlocka Holmesa. W tle potwornych zbrodni, dokonywanych na barcelońskich prostytutkach, brylują „Panny z Awinionu". Jeden z najsłynniejszych obrazów Picassa pełni w powieści rolę zasadniczą, determinując zbrodnicze poczynania seryjnego mordercy i rzucając światło na młodzieńcze lata mistrza kubizmu. Martín zastosował w zasadzie sprawdzone metody misternego gmatwania fabuły. Przedstawienie powszechnie znanego, kultowego dzieła sztuki jako elementu kryptospisku lub źródła wielkiej tajemnicy jest motywem ostatnimi czasy częstym. Znane są czytelnikowi szaleństwa Dana Browna z „Ostatnią wieczerzą" Leonarda da Vinci. Martín traktuje „Panny z Awinionu" podobnie – czyli
jak literackie tworzywo, podatne na dowolne interpretacje. I chyba właśnie dlatego Malarz cieni zyskuje specyficzny klimat, charakterystyczny dla wszystkich powieści demaskatorsko-szokujących. Dobrze czyta się o wielkich zagadkach czy mrocznych kulisach życia znanych postaci. Jednak zestawienie Pabla Picassa z Kubą Rozpruwaczem wydaje się zabiegiem chybionym i nieporadnym. Mało przekonująco wprowadza autor scenę spotkania dwóch tak różnych bohaterów. Ich charakterystyka wypada dość blado wobec nagromadzenia związanych ze sobą luźno wątków. Wyraźnie widać odautorski zamiar przybliżenia czytelnikowi młodości Picassa, jego relacji z ojcem – niedoszłym malarzem – i akademickim otoczeniem artystów, a także hulaszczego trybu życia oraz fascynacji światem nędzarzy. Biografia słynnego kubisty rozmywa się jednak w gąszczu morderstw i wyprutych wnętrzności. Wprowadzenie przereklamowanej postaci Kuby Rozpruwacza z całym dobrodziejstwem inwentarza (czytaj: krew i bebechy) niepotrzebnie odciąga uwagę od
przedstawionych w pierwszej części książki perypetii młodego kubisty. Czytając o domniemanych udrękach mieszkającego w burdelu malarza-geniusza z nękającym go degeneratem przebranym za marynarza, trudno zachować choć odrobinę tolerancji dla wyobraźni autora. Zwłaszcza, gdy pojawia się postać z kompletnie innej bajki – brytyjski detektyw, który rzekomo posłużył Conan Doylowi jako wzór przy tworzeniu postaci słynnego detektywa Holmesa. A zatem dlaczego zabrakło w powieści samego Sherlocka?
Malarz cieni zyskuje natomiast za sprawą scenerii wydarzeń – mroczna Barcelona, ukazana przez pryzmat ciemnych zaułków, podejrzanych spelun, a w tym wypadku również domów uciechy, sprawdza się jak zwykle niezawodnie. Miasto biedy i występku z przełomu XIX i XX w. stanowi doskonałe tło dla lubieżnych artystów, bestialskich morderstw i szalejących psychopatów. Książka wciąga przede wszystkim za sprawą wątku kryminalnego, który – mimo niedociągnięć – wabi czytelników gustujących we wszelkiego rodzaju potwornościach. Historia Kuby Rozpruwacza fascynuje od lat i w zasadzie nie traci aktualności, mimo wyczerpania tematu w niezliczonych filmach, dokumentach czy książkach.
Szkoda tylko, że na tle makabrycznych poczynań mordercy blaknie biografia Picassa. Postać słynnego malarza zasługuje na należyte wyeksponowanie, niemożliwe w tego typu książce – po części kryminale, po części powieści biograficznej. Martín stworzył standardowe czytadło, miejscami bardzo atrakcyjne w odbiorze, niewnoszące jednak wiele nowego do dotychczasowej wiedzy o bohaterach. Chyba że potraktujemy Malarza cieni jako sfabularyzowany przewodnik po meandrach „Panien z Awinionu" – dekodowanie słynnych obrazów swój urok ma. Nawet w oparciu o czysto fikcyjne przesłanki.