Od wczoraj zaś, odkąd powiedział, że nie wierzy w moją miłość, poważnie się zlękłam. Wiem jednak, dlaczego nie wierzy. Wydaje mi się, że nie potrafię ani opowiedzieć, ani napisać, o co mi chodzi. Zawsze, od bardzo dawna, marzyłam o człowieku, którego będę kochała, jako o kimś zupełnie jednolitym, nowym, c z y s t y m. Wyobrażałam sobie – były to dziecięce marzenia, z którymi dotąd trudno się rozstać – że będę go miała zawsze na oczach, będę znała wszystkie jego myśli i uczucia, że on będzie przez całe życie kochał tylko jedną mnie, że – w przeciwieństwie do innych ludzi – ani o n, ani j a nie będziemy musieli się wyszaleć, by potem dopiero się ustatkować. Miłe były mi te marzenia. Dzięki nim jak gdyby pokochałam P. słowem, kochając swoje marzenia uczyniłam P. ich dodatkiem.
Zakochać się i iść dalej było nietrudno, zresztą nigdy nie stałam w miejscu, lecz zawsze bez namysłu szłam naprzód. Teraz, odkąd wyszłam za mąż, należałoby wszystkie swoje dawne marzenia uznać za głupie, wyrzec się ich, a ja nie potrafię. Cała jego (męża) przeszłość jest dla mnie tak okropna, że wątpię, czy kiedykolwiek się z nią pogodzę. Chyba że będę miała inne cele w życiu – dzieci, których tak pragnę, aby mieć całą przyszłość, abym mogła w swoich dzieciach widzieć tę czystość bez przeszłości, bez ohydy, bez wszystkiego, co teraz tak boli u męża. On nie rozumie, że jego przeszłość – to całe życie z tysiącami różnych uczuć, dobrych i złych, które nie mogą już do mnie należeć, tak jak nie będzie do mnie należeć jego młodość, Bóg wie dla kogo i czego roztrwoniona. Nie rozumie także tego, że ja oddaję mu wszystko; że we mnie nic jeszcze nie jest roztrwonione, że nie należało do niego tylko moje
dzieciństwo. Nie, nawet i ono do niego należało. Najlepsze moje wspomnienia – to dziecinne, pierwsze uczucie dla niego, które zniszczono nie z mojej winy. Dlaczego? Czyżby było niedobre? On roztrwonił swoje życie, swoje siły i, mając za sobą tyle złego, dopiero doszedł do tego uczucia; dlatego mu się ono wydaje tak silne, tak dobre, bo dawno już minął ten czas, kiedy od razu mógł wejść na tę dobrą drogę, tak jak ja teraz weszłam. Ja też mam poza sobą niedobre rzeczy, ale nie tyle. Bawi go, kiedy mnie dręczy, kiedy widzi, że płaczę, a to dlatego, że mi nie wierzy. Chciałby, żebym i ja miała za sobą takie życie, takie niedobre doświadczenia jak on, po to, żebym lepiej zrozumiała, co jest dobre. Złości się instynktownie
dlatego, że szczęście łatwo mi przyszło, że wzięłam je nie myśląc, nie cierpiąc.
Ale nie będę płakała przez ambicję. Nie chcę, żeby widział, jak się męczę; niech myśli, że mi jest zawsze łatwo. Wczoraj, u dziadka, umyślnie zeszłam z góry, by go zobaczyć, a kiedy go zobaczyłam, ogarnęło mnie jakieś szczególne uczucie siły i miłości. Bardzo go kochałam w owej chwili, chciałam do niego podejść, ale mi się wydawało, że jeżeli go dotknę, to przestanie mi już być tak dobrze, że będzie to świętokradztwem. Ale nigdy nie dam poznać i nie mogę dać poznać po sobie tego, co się dzieje we mnie. Mam tyle głupiej ambicji, że gdy tylko dojrzę choćby najmniejszy brak zaufania lub zrozumienia, od razu wszystko przepadło. Jestem wściekła. Co on ze mną wyprawia; stopniowo zamknę się w sobie i z kolei ja zacznę mu życie zatruwać. Jakże mi go żal w tych momentach, gdy mi nie wierzy, ma łzy w oczach i tak łagodnie, lecz smutnie spogląda. W takich chwilach byłabym zdolna udusić go z miłości, a jednak wciąż prześladuje mnie myśl: nie w i e r z y, n i e w i e r z y. Dziś nagle poczułam, że coraz bardziej
zaczynamy iść własnymi drogami; że ja będę tworzyć sobie swój własny smutny świat, a on swój własny – nieufny, praktyczny. I rzeczywiście nasze stosunki wydały mi się trywialne. Zaczęłam nie ufać jego miłości. Gdy mnie całuje, myślę sobie: nie pierwszy raz jest zakochany. Tak boli, tak żal swojego uczucia, którym on się nie zadowala, a które jest mi tak drogie, bo jest pierwsze i ostatnie. Dawniej się też kochałam, ale tylko w wyobraźni, a on się kochał w kobietach: żywych, ładnych, o rysach charakteru, twarzy, duszy, które mu się podobały, które podziwiał tak, jak mnie teraz podziwia. Zaczęło się wprawdzie nie ode mnie, ale od jego przeszłości. Cóż mam robić, nie mogę wybaczyć Bogu, że tak urządził, iż wszyscy się muszą w y s z a l e ć, zanim się ustatkują. I cóż mam na to poradzić, jeżeli się martwię, jeżeli mnie boli, że mój mąż należy do tej ogólnej kategorii. A on w dodatku jeszcze myśli, że go nie kocham; cóż by mnie obchodziło, gdybym go nie kochała, kto i co zajmowało go przedtem, teraz lub będzie
kiedyś w przyszłości zajmować. Źle, sytuacja bez wyjścia; jak udowodnić swoją miłość człowiekowi, który ożenił się z tym przekonaniem, że: ja inaczej nie mogę, a ona mnie nie kocha. A przecież nie ma teraz w moim życiu ani chwilki, żebym tęskniła do czegoś w przeszłości, żeby mi czegoś było żal; nie ma chwili, żebym go nie tylko nie kochała, lecz nawet mogła pomyśleć o takiej możliwości, że przestanę go kochać. Czy to możliwe, żeby się cieszył, kiedy płaczę i zaczynam mocniej odczuwać, że w naszych stosunkach jest coś bardzo skomplikowanego, co nas stopniowo zupełnie rozdzieli pod względem duchowym. Dla niego jest to zabawką, mnie chodzi o życie. Ale to nietrwała zabawka, jak popsuje – sam będzie płakał. Nie mogę znieść tego, że będzie mnie po trochu zadręczał. Jest przecież taki miły, kochany. Oburza go wszystko co złe, nie może tego znieść. Dawniej też kochałam dobro, całą duszą się nim zachwycałam, a teraz to jakoś ucichło, ledwie się robi wesoło, zaraz on mnie gasi.
** On budzi we mnie wstręt tym swoim ludem. Czuję, że albo ja, to jest ja, tymczasem przedstawicielka rodziny, albo lud i gorąca miłość L. do niego. To egoizm, ale trudno. Żyję dla niego i nim, chcę tego samego, bo inaczej mi tu ciasno i duszno. Dzisiaj uciekłam, bo do wszystkiego i do wszystkich poczułam wstręt. Do ciotuni, do studentów, do N. P., do ścian, do życia. Omal że się nie śmiałam w głos z radości, kiedy się po kryjomu wymknęłam. L. nie był mi wstrętny, ale nagle poczułam, że każde z nas jest gdzie indziej, to jest, że jego lud nie może pochłaniać mnie c a ł e j, tak jak jego, a ja nie mogę pochłaniać jego c a ł e g o tak, jak pochłania mnie on. To bardzo proste. A jeżeli go nie pochłaniam, jeżeli jestem lalką, jeżeli jestem tylko ż o n ą, a nie c z ł o w i e k i e m, to tak żyć nie mogę i nie chcę. Oczywiście jestem próżniaczka, ale nie jestem taka z natury, tylko jeszcze nie wiem, nie przekonałam się, w czym i gdzie jest właściwa praca.
On niecierpliwi się i złości. Bóg z nim, jest mi dziś tak dobrze i lekko, bo jestem dziś niezależna, a on był ponury, ale dzięki Bogu mnie nie zaczepiał. Wiem, że to bogata natura, ma w sobie tyle różnorodnych sił, jest poetyczny, mądry, lecz złości mnie, że to wszystko pochłania go w ponury sposób. Czasem strasznie chciałabym się wyzwolić spod jego trochę uciążliwego wpływu, nie troszczyć się o niego, ale nie mogę. Dlatego wpływ ten uciążliwy, bo myślę jego myślami, patrzę jego oczami; robię wysiłki, nie stanę się nim, a zatracę siebie.
Nie jestem już ta sama co dawniej i jest mi teraz trudniej.
* Zaświeciłam dwie świece, siadłam przy stole i zrobiło mi się wesoło. Jestem małoduszna, pusta. Dzisiaj czuję się rozleniwiona, wesoła. Wszystko mnie śmieszy, z niczego nic sobie nie robię. Mam ochotę kokietować kogoś, niechby nawet Aloszę Garnka, i złościć się choćby na krzesło lub na cośkolwiek.
Przez cztery godziny z rzędu grałam w karty z ciotunią; on się złościł, lecz mnie było wszystko jedno [...] W tej chwili miałabym chętkę na bal lub na coś wesołego. Potem będę zła na siebie, ale nie mogę tego nastroju zmienić. Irytuje mnie to, że Lowa nie jest bardzo zajęty a nawet zupełnie nie czuje ani nie rozumie, że go tak bardzo kocham. I dlatego miałabym ochotę coś mu zrobić. Jest stary i zbyt skupiony. Ja zaś dziś tak bardzo odczuwam swą młodość, tak bardzo potrzebuję jakiegoś szaleństwa! Zamiast kłaść się spać, chciałabym
fikać koziołki. Ale z kim?
* Mamy nowego administratora z żoną. Jest młoda, ładna, n i h i l i s t k a. Prowadzi z Lową długie, ożywione rozmowy o literaturze, poglądach, w ogóle rozmowy długie i niewłaściwe, męczące dla mnie, a pochlebne dla niej.
Sam perorował, że do małżeństwa, do i n t i m i t é, nie należy wprowadzać obcej, zwłaszcza ładnej i młodej osoby, a sam się na to nabiera. Oczywiście nie daję poznać po sobie, że mi przykro, ale teraz w moim życiu nie ma już ani jednej spokojnej chwili. Od urodzenia Iluszy mieszkamy w osobnych pokojach, a tak być nie powinno, bo gdybyśmy byli razem, nie wytrzymałabym i tego samego wieczora wygarnęłabym mu wszystko, co we mnie wezbrało; ale teraz nie pójdę do niego i on też nie. Dzięki dzieciom jestem bardzo szczęśliwa; tyle mi dają radości, że doznawszy tego, byłoby grzechem pragnąć jeszcze większego szczęścia. Tyle uciechy daje mi miłość do nich. Szkoda tylko, że Lowoczka nie pamięta o swoich własnych zasadach. Po co dziś mówił, że mąż wzdraga się robić przykrości żonie, jeżeli ona jest bez skazy. Jak gdyby nieszczęście było dopiero wtedy, gdy mąż już co złego u c z y n i ł! Takie samo nieszczęście bywa wtedy, gdy mąż choć na chwilę w głębi duszy zwątpi o swojej
miłości do żony.
Niepotrzebnie Lowoczka tak gorąco rozprawia z M[arią] I[wanowną]. Dochodzi pierwsza w nocy, nie mogę spać. Jakbym miała niedobre przeczucie, że ta administratorowa-nihilistka będzie moją bête norie.
Dziś Lowa był w tamtym domu pod jakimś pretekstem. Maria Iwanowa mi to powiedziała, i w dodatku rozmawiał z nią pod jej balkonem. Po co było chodzić do tamtego domu w czasie deszczu? Ona mu się podoba, to oczywiste, i to mnie doprowadza do szału. Życzę jej wszelkiego możliwego zła, a mimo to, sama nie wiem czemu, jestem dla niej szczególnie uprzejma.
* Tak często zostaję sama ze swymi myślami, że mimo woli zjawia się potrzeba pisania pamiętnika. Czasem mi ciężko, ale dziś bardzo mi miło być sam na sam z własnymi myślami, nikomu o nich nie mówiąc. Czegóż tam nie ma w tej głowie! Wczoraj Lowoczka mówił, że czuje się młody. – Dobrze to rozumiem, bo jestem teraz zdrowa, nie w ciąży. W tym stanie bywam tak często, że aż strach ogarnia. Mówił, że to poczucie młodości oznacza: „ja wszystko mogę”. A j a w s z y s t k o c h c ę i m o g ę. Lecz gdy mija to uczucie i zjawiają się myśli, rozsądek – widzę, że nie ma czego chcieć i że ja nic nie mogę prócz niańczenia, jedzenia, spania, kochania męża i dzieci, co jest w gruncie rzeczy szczęściem, lecz zawsze mnie przyprawia o smutek, tak jak wczoraj, więc zaczynam płakać. Piszę z radosnym uczuciem, że tego nikt nie przeczyta; dlatego dziś jestem szczera i nie piszę dla Lowoczki. Znów wyjechał, rzadko teraz ze mną przebywa. Ale gdy jestem m ł o d a, wolę to nawet... Duniasza twierdzi, że „hrabia się postarzał”. Czy
to prawda? Nigdy teraz nie bywa wesół, często go irytuję, pisanie go zajmuje, ale nie cieszy. Czy już nigdy nie będzie się cieszył? Mówi o przeprowadzeniu się do Moskwy na przyszłą zimę. Pewnie mu tam będzie weselej, będę się starała, żebyśmy tam mieszkali. Nigdy mu się wprawdzie nie przyznawałam, że nawet wobec męża, Lowoczki, też można mimo woli udawać, żeby się nie pokazać w złym świetle. Nie przyznawałam się, że jestem drobiazgowo próżna, a nawet zawistna. W Moskwie będzie mi wstyd, jeżeli nie będę miała karety, koni, lokaja w liberii, eleganckiego mieszkania, w ogóle wszystkiego. Lowoczka jest zadziwiający, wszystko mu jest obojętne. To wielka mądrość, a nawet cnota.
Moje największe szczęście – to dzieci. Kiedy jestem sama, zaczynam czuć wstręt do siebie, lecz dzieci budzą we mnie najrozmaitsze dodatnie uczucia. Wczoraj modliłam się będąc z Tanią, a przecież ostatnio zapomniałam zupełnie, jak i po co się modlić. Przy dzieciach nie jestem już m ł o d a, czuję się spokojna i zadowolona.
* Wspominam z wielką radością dzień 17 września z muzyką w czasie obiadu, która mnie tak bardzo zadziwiła i ucieszyła; w dodatku miły, czuły wyraz twarzy Lowoczki, ów wieczór na tarasie przy świetle latarń i ogarków, młode, ruchliwe postacie panien w muślinowych białych sukniach, małego, dobrodusznego Kołokolcewa, lecz przede wszystkim wszędzie i ponad wszystkim ożywioną, kochaną twarz Lowoczki, który się bardzo starał i udawało mu się to, aby nam wszystkim było wesoło. Sama się dziwiłam, że ja – taka poważna i stateczna – tańczyłam z takim zapałem. Pogoda była prześliczna, wszyscy czuliśmy się bardzo dobrze. [...]
Chyba nie może być większej spójni duchowej niż między nami. Jesteśmy strasznie szczęśliwi pod każdym względem: naszych stosunków osobistych, dzieci i życia w ogóle. Teraz, kiedy go nie ma, szczególnie zżyłam się z dziećmi, ale są przecież takie małe: teraz jedzą, potem śpią, potem znów jedzą, wieczorem znów śpią. Wszelkie ich przejawy duchowe chciwie chwytam i upajam się nimi. Ostatnio, a dziś też, przez cały czas przepisuję (bez uprzedniego czytania) powieść Lowy. Sprawia mi to ogromną przyjemność. Przeżywam w duchu cały świat wrażeń i myśli... Nic tak na mnie nie działa, jak jego myśli, jego talent. I to od niedawna. Czy się sama zmieniłam, czy też powieść rzeczywiście jest bardzo dobra
– nie wiem. Piszę bardzo szybko i dlatego śledzę tę powieść dostatecznie szybko, żeby nie tracić wątku, a jednocześnie dostatecznie wolno, żeby przemyśleć, odczuć i rozważyć każdą jego myśl. Często rozmawiam z nim o niej, a on z jakichś powodów (co wzbija mnie w dumę) bardzo mi wierzy i słucha moich sądów.
* 9 listopada o 9. rano umarł mój mały Pietiuszka na chorobę gardła. Chorował dwie doby, zmarł cichutko. Karmiłam go rok i dwa miesiące, żył od 13 czerwca 1872 roku. Był to zdrowy, pogodny, wesoły chłopczyk. Drogi mój, za bardzo go kochałam, więc teraz pustka, wczoraj go pochowano. Nie mogę skojarzyć go żywego z martwym, zarówno ten jak i tamten jest mi bliski, ale jakże odmienna jest tamta żywa, pogodna i kochająca istota od tej martwej,
spokojnej, poważnej i zimnej! Był do mnie bardzo przywiązany, czy żal mu było, że ja zostaję, a on musi mnie opuścić?
* Wczoraj nie pisałam pamiętnika, zdenerwowałam się, bo Lowoczka pojechał z Sieriożą na polowanie, była mgła, zabłądzili, nie mogli odnaleźć drogi i wrócili dopiero o dziewiątej wieczór, co mnie bardzo zaniepokoiło. Zaszczuli trzy lisy i przywieźli jednego zająca. Dziś byłam na spacerze, odprowadziłam Lowoczkę na polowanie z chartami. Dziewczynki jeździły na osłach. Przyjechali nauczyciele, czytaliśmy na głos nieco nudny utwór, Lowoczka prawie nic nie pisze, jest zupełnie załamany na duchu. Szyłam dla Tani flanelowe reformy, znaczyłam czerwonym jedwabiem chustki Andriuszy. Uczyłam dzieci, sprzeczałam się z Lowoczką o francuski dla Sierioży, moim zdaniem należy uczyć dzieci literatury francuskiej,
jego zdaniem – nie. Niania Andriuszy zrobiła Maszy dziurki w uszach na kolczyki. 20 lat temu szczęśliwa i młoda zaczęłam pisać tę księgę – całe dzieje mojej miłości do Lowoczki. Nie ma w niej prawie nic poza miłością. I oto teraz, po 20 latach, siedzę całą noc sama, czytam i opłakuję swoją miłość. Pierwszy raz w życiu Lowoczka uciekł ode mnie i nocował w gabinecie. Pokłóciliśmy się o jakieś głupstwo, wściekłam się na niego o to, że nie dba o dzieci, że nie pomaga mi opiekować się chorym Iluszą i szyć im kurtek. Ale nie chodzi o kurtki, chodzi o jego zobojętnienie wobec mnie i dzieci. Dziś głośno zawołał, że jego największym marzeniem jest odejść od rodziny. Nawet przed śmiercią będę pamiętać ten jego szczery okrzyk, co dosłownie przebił mi serce. Błagam Boga o śmierć, bez jego miłości życie jest dla mnie okropne, poczułam to wyraźnie wtedy, gdy ta miłość mnie opuściła. Nie mogę mu okazywać, jak bardzo go kocham – tak samo jak dawniej, przez całe 20 lat. Mnie to poniża, dla niego jest dokuczliwe. Jest
przejęty chrześcijaństwem i myślami o doskonaleniu siebie. Jestem zazdrosna o niego.
Ilusza jest chory, leży w salonie z gorączką, ma tyfus; pilnuję, żeby mu dawać chininę w odstępach, które są bardzo krótkie i boję się pominąć. Dziś nie położę się spać w porzuconym przez męża łóżku. Boże, dopomóż mi! Chcę sobie odebrać życie, myśli mi się plączą. Bije czwarta. Umyśliłam sobie: jeżeli nie przyjdzie, to znaczy, że kocha inną. Nie przyszedł. Przedtem wiedziałam, jaki jest mój obowiązek, a teraz? Przyszedł, lecz pogodziliśmy się dopiero na drugi dzień. Oboje płakaliśmy, zobaczyłam z radością, że nie umarła ta miłość, którą opłakiwałam tej strasznej nocy. Nigdy nie zapomnę tego cudnego poranka, pogodnego i zimnego, z błyszczącą, srebrzystą rosą, kiedy po bezsennej nocy szłam leśną drogą do budki kąpielowej. Dawno nie widziałam tak triumfującego piękna natury. Długo siedziałam w lodowatej wodzie z myślą o tym, by się przeziębić i umrzeć. Ale się nie przeziębiłam, wróciłam do domu
* Wszyscy w domu – zwłaszcza Lew Nikołajewicz, a za nim jak stado baranów wszystkie dzieci – narzucają mi rolę b i c z a. Zwaliwszy na mnie cały ciężar i odpowiedzialność za dzieci, gospodarstwo, wszystkie sprawy pieniężne, wychowanie, całe gospodarowanie i wszystkie interesy, korzystając z tego wszystkiego więcej niż ja sama, uzbrojeni w cnotę – przychodzą do mnie z urzędową i zimną, z góry narzuconą sobie, miną prosić o konie dla chłopa, o pieniądze, o mąkę itp. Nie zajmuję się gospodarką, brak mi na to zarówno czasu, jak umiejętności, nie mogę więc wydawać dyspozycji, bo nie wiem, czy są potrzebne konie w gospodarstwie w danej chwili; te urzędowe żądania z powodu nieznajomości sytuacji krępują mnie i gniewają. Jakże często chciałam i chcę rzucić wszystko, odejść z życia tak czy inaczej.
Mój Boże, jakże mam dość życia, walki, cierpienia. Jakże wielka jest nieświadoma złość najbliższych osób, jaki wielki egoizm. A więc dlaczego wszystko to robię? Nie wiem, myślę, że tak trzeba. To, czego chce (raczej mówi, że chce) mąż, tego spełnić nie mogę, o ile nie zerwę przedtem sama tych rodzinnych więzów materialnych i uczuciowych, które mnie pętają. I oto odejść – tak czy inaczej, z domu czy z życia; odejść od tego okrucieństwa, od
tych żądań ponad siły – to jedno mnie prześladuje bez przerwy. Zaczęłam lubić ciemności. Gdy jest ciemno, robi mi się nagle wesoło. Przyzywam w wyobraźni wszystko, co kochałam w życiu, i otaczam się tymi widmami. Wczoraj wieczorem złapałam się na mówieniu na głos. Przelękłam się: może to początek choroby umysłowej? Miłe mi są teraz ciemności, widocznie więc miła mi teraz śmierć?
Dwa ostatnie miesiące – choroba Lwa Nikołajewicza – były dla mnie z jednej strony męczącym, lecz z drugiej szczęśliwym okresem. Dniem i nocą pielęgnowałam go, miałam takie szczęśliwe, niewątpliwe, jedyne zajęcie, które potrafię dobrze wykonywać – o s o b i s tą ofiarność wobec człowieka, którego się kocha. Im trudniej mi było, tym byłam szczęśliwsza. Teraz on już chodzi, jest prawie zdrów. Dał mi do zrozumienia, że nie jestem mu już potrzebna; i oto znów jestem odrzucona, jak niepotrzebna rzecz, od której oczekują i żądają – jak to zawsze było w życiu i rodzinie – tego nieokreślonego, przekraczającego siły wyrzeczenia się własności, przekonań, wykształcenia i dobrobytu dzieci; tego, czego spełnić nie jestem w stanie nie tylko ja – chociaż nie pozbawiona energii kobieta – lecz i tysiące ludzi, nawet przekonanych o słuszności tych poglądów.
Mieszkamy w Jasnej dłużej niż zwykle. Brak sił, żeby coś przedsięwziąć. Ale sumienie nie śpi i wyrzuca, że energii mniej. Trzeba niezłomnie iść drogą, którą uważa się za słuszną, więc idę siłą bezwładności. Znów jadę do Moskwy! Jednoczę rodzinę, prowadzę sprawy książkowe i zdobywam te właśnie pieniądze, których z udaną obojętnością i niechęcią do mnie, właśnie ode mnie, żąda na wszystkie strony Lew Nikołajewicz dla tych faworytów i nędzarzy, którzy
nie są naprawdę w nędzy, ale są bezczelniejsi od innych i lepiej zrozumieli, w jaki sposób do niego podejść, żeby coś wyżebrać, jak: Konstanty, Hania, Aleksander Pietrowicz i inni. Dzieci, atakując mnie z powodu różnicy zdań z ojcem, żądają wszystkiego, czego tylko mogą... Odejść, odejść – tak lub inaczej odejdę. Nie mam ani dość sił, ani dostatecznej chęci do pracy, walki, ani cierpliwości. Tymczasem będę pisała swój pamiętnik. Będę cierpliwsza i bardziej milcząca, a całe zdenerwowanie będzie tutaj. [...]
Chłopcy: Sierioża, Ilja i Lowa tajemniczo żyją w Moskwie; bardzo się o nich niepokoję. Mają jakiś dziwny stosunek do ludzkich i własnych słabostek i namiętności: że to wszystko jest naturalne i musi być, a jeżeli walczymy z tym i odnosimy zwycięstwo, to jesteśmy zuchy. A dlaczego słabostki m u s z ą być? To prawda, bywają i zwalczamy je, ale przecież nie co dzień, lecz raz w życiu; ta walka warta jest tego, by ją toczyć, choć często łamie i życie, i serce. Ale przecież nie walka z powodu „Strielny”, wina, kart itp. Ordynarnych i wstrętnych afektów.
Często zastanawiam się, dlaczego Lowoczka postawił mnie w sytuacji wiecznej winowajczyni bez winy? Bo chce, żebym nie żyła, lecz zawsze cierpiała patrząc na ubóstwo, choroby i nieszczęścia ludzi i żebym ich s z u k a ł a, jeżeli nie spotkam ich w życiu. Tego samego żąda od dzieci. Czy to jest potrzebne? Czy potrzeba, żeby zdrowy człowiek chodził stale po szpitalach, parzył na drgawki i cierpienia ludzi i słuchał tych jęków? Jeżeli spotykamy na drodze życia takiego chorego, należy litować się nad nim i pomóc mu, ale po
co go szukać?
* Przepisałam O życiu i śmierci i od razu przeczytałam uważnie. W napięciu szukałam czegoś nowego, znajdowałam celne zwroty, ładne porównania, ale myśl przewodnia jest wciąż ta sama – wyrzeczenie się życia materialnego, osobistego dla życia duchowego. Jedno jest dla mnie niemożliwe i niesprawiedliwe – to, że wyrzeczenie się życia osobistego powinno nastąpić w imię miłości do całego świata; ja natomiast myślę, że są obowiązki niewątpliwe, dane od Boga, i nikt nie ma prawa się ich wyrzec, a dla życia duchowego nie są one przeszkodą, lecz raczej pomocą. Na duszy smutno, ponuro. Ilja bardzo mnie martwi swym tajemniczym i niedobrym życiem. Próżniactwo, często kłamstwo, złe towarzystwo, a przede
wszystkim brak jakiegokolwiek życia duchowego. Sierioża znów pojechał do Tuły, jutro jest posiedzenie w jego Włościańskim Banku. Tania i Lowa bez przerwy grają w winta. W stosunku do młodszych dzieci zupełnie straciłam umiejętność w y c h o w y w a n i a. Zawsze mi ich strasznie ż a l i obawiam się, że je rozpieszczam. Starczo boję się o nie i mam starczą czułość dla nich. Ale pragnienie wykształcenia ich – pozostało wciąż tak samo silne. Nie mam teraz w życiu żadnego oparcia, ale mam piękne chwile samotnej kontemplacji śmierci, a czasem wyraźne zrozumienie tego rozdwojenia świadomości materialnej i duchowej oraz pewności, że zarówno jedno, jak i drugie jest wieczne.
Lowoczka czasem wybiera się na wieś, ale ciągle zostaje. Ja zawsze milczę, uważam, że nie mam prawa go krępować. Bardzo się zmienił, patrzy na wszystko spokojnie i dobrodusznie, bierze udział w grze w winta, znów siada do fortepianu i nie rozpacza z powodu życia w mieście. Przyszedł list od Czertkowa.
Nie lubię go: jest niemądry, przebiegły, jednostronny i niedobry. Lew Nikołajewicz sprzyja mu, bo Czertkow go uwielbia. Natomiast działalność Czertkowa w zakresie lektury dla ludu, którą rozpoczął za namową Lwa Nikołajewicza, bardzo szanuję i nie mogę nie oddać mu w tym sprawiedliwości.
* Lowoczka pisze nowy artykuł O życiu i śmierci do przeczytania na uniwersytecie, w Towarzystwie Psychologicznym. Od tygodnia znów jest wegetarianinem i to już się odbija na jego nastroju. Dziś naumyślnie zaczyna przy mnie z kimś rozmawiać o fatalnym wpływie pieniędzy i majątku, robiąc aluzję do mojej chęci zachowania majątku dla dzieci. Milczałam, lecz potem zdenerwowałam się i powiedziałam: ja sprzedaję 12 tomów za 8 rubli, a ty samą Wojnę i pokój sprzedawałeś za 10 rubli. Rozgniewał się i umilkł. Tak zwani przyjaciele, nowi chrześcijanie, strasznie buntują Lwa Nikołajewicza przeciwko mnie, nie zawsze bezskutecznie. Przeczytałam list Czertkowa o jego radości z duchowego obcowania z żoną i współczuciu, że Lew Nikołajewicz nie zna tej radości; bardzo mu żal, że Lew Nikołajewicz, chociaż tak zasługuje na to, pozbawiony jest tego obcowania – to aluzja do mnie. Przeczytałam i zabolało mnie. Ten tępy, przebiegły i nieszczery człowiek, który omotał pochlebstwami Lwa Nikołajewicza, chce (pewnie to jest po
chrześcijańsku) zniszczyć ten związek, który tak ściśle nas łączy już blisko 25 lat! Kiedy Lew Nikołajewicz był chory, przez te dwa miesiące żyliśmy po dawnemu. Widziałam, jak się odprężył duchowo i jak się w nim obudziła dawna moc twórcza. Wtedy napisał dramat. Pęta jego obłudnie ckliwych nowych chrześcijan znów go oplątują, już się wyrywał na wieś, widziałam, jak ten płomień gasł i jak to wpływało na jego duszę.
Trzeba przerwać stosunki z Czertkowem. Tam wszystko jest kłamliwe i złe, a od tego trzeba się trzymać z daleka.
* Spotyka mnie wiele zarzutów, że nie piszę pamiętnika i dziennika, skoro los mnie zetknął z tak sławnym człowiekiem, jak Lew Nikołajewicz. Ale jakże trudno się wyrzec o s o b i s t e go stosunku do niego, być bezstronną, wreszcie, jak bardzo jestem zajęta – i to przez całe życie. Myślałam, że będę wolna tego lata, zajmę się korespondencją i porządkowaniem rękopisów Lwa Nikołajewicza. A tymczasem jestem tu już przeszło miesiąc, lecz Lew Nikołajewicz zajął mnie całkowicie przepisywaniem dla niego artykułu O życiu i śmierci,
nad którym pracuje już od tak dawna. Zaledwie przepiszę całość, znów wszystko pokreśli – i znów od początku. Co za cierpliwość i wytrwałość.A trzeba by robić notatki, chociażby po to, żeby wyjaśnić wiele niezrozumiałych rzeczy. Na przykład list napisany do Engelhardta krąży w rękopisach z nagłówkiem do N. N.; Lew Nikołajewicz nigdy nie widział młodego Engelhardta, który, podobnie jak wielu innych, napisał list do Lwa Nikołajewicza jako do sławnego pisarza. Lew Nikołajewicz był akurat w ponurym nastroju. Realizując swoje myśli w pisaniu, chciał a nie mógł przeprowadzić ich w życiu, czuł się samotny, nieszczęśliwy –
więc otworzył duszę, jakby w pamiętniku, w liście do nieznajomego.
* Przepisuję pamiętniki Lowoczki z całego jego życia i postanowiłam, że znów będę pisać swój pamiętnik, tym bardziej że nigdy nie byłam taka samotna w swojej rodzinie, jak teraz. Wszyscy synowie są osobno: Sierioża w Nikolskoje, Ilja z rodziną – w Griniowce, Lowa – w Moskwie, Tania tam pojechała na jakiś czas. Żyję z małymi i wychowuję ich. Masza nigdy nie była mi prawdziwie bliska, z czyjej winy, nie wiem. Prawdopodobnie z mojej. A Lowoczka zerwał ze mną wszelkie stosunki. Za co? Dlaczego? – zupełnie nie rozumiem. Kiedy jest niezdrów, przyjmuje moją opiekę jako coś należnego sobie, ale szorstko, obco, dokładnie na tyle, na ile potrzebne są gorące okłady, lewatywy itp. Starałam się z całych sił i mocno pragnęłam nawiązać z nim jakąkolwiek spójnię duchową. Czytałam po kryjomu jego pamiętnik, chciałam pojąć, dowiedzieć się, jak mogłabym wnieść w jego życie i sama otrzymać od niego cośkolwiek, co mogłoby nas znów połączyć. Ale jego pamiętnik przejmował mnie jeszcze większą rozpaczą; pewnie się dowiedział, że
go czytam i teraz zaczął go gdzieś chować. Ale mi nic nie powiedział. Dawniej przepisywałam to, co pisał, i to mnie cieszyło. Teraz daje wszystko córkom, a przede mną starannie ukrywa. Bardzo systematycznie zabija mnie i usuwa ze swego życia osobistego, co mnie okropnie boli. Nieraz ogarnia mnie wściekła rozpacz. Chciałabym zabić się, uciec gdzieś, pokochać kogoś – wszystko, byle nie żyć z człowiekiem, którego mimo wszystko całe życie za coś kochałam, choć teraz widzę, jak bardzo go idealizowałam, jak długo nie chciałam zrozumieć, że była w nim tylko zmysłowość... A teraz oczy mi się otworzyły, widzę, że moje życie jest przegrane. Z jaką zazdrością patrzę nawet na Nagornowów, na przykład że są r a z e m, że jest coś, co prócz fizycznej bliskości łączy małżonków. Wielu żyje w ten sposób. A my? Boże, co za ton: obcy, gderliwy, nawet nieszczery! Wobec kogo? mnie – wesołej, szczerej, tak bardzo spragnionej czułości!
Jutro jadę do Moskwy w interesach. To mnie zawsze męczy i deranżuje, ale tym razem się cieszę. Ciężkie momenty, kiedy sobie zdaję sprawę ze swej samotności i kiedy wciąż się chce płakać, napływają i znów odpływają jak fale; trzeba jakoś przeciąć, żeby było lżej. Przyzwyczaiłam się co dzień długo się modlić i – to bardzo dobre – w ten sposób kończyć dzień [...] Chętnie mieszkam na wsi. Zawsze rozkoszuję się ciszą, przyrodą i wypoczynkiem. Oby tylko był k t o ś, kto by miał dla mnie trochę czułości! Mijają dni, tygodnie, miesiące –
a my nie odzywamy się do siebie ani słowem. Starym zwyczajem rozpędzam się czasem ze swymi zainteresowaniami i myślami – o dzieciach, o książce, o byle czym – i widzę zdziwiona, że mnie szorstko odpycha, jakby chciał powiedzieć: a ty wciąż jeszcze masz nadzieję i leziesz do mnie ze swymi głupstwami. Czy możliwa jest jeszcze między nami ta bliskość duchowa? Czy też wszystko przepadło? A tak chętnie weszłabym do niego jak dawniej, o wszystkim porozmawiała – pomógłby mi żyć; żeby przynajmniej mówił nie udając, zupełnie szczerze, jak dawniej – już byłoby dobrze. A teraz ja, która go nigdy w życiu nie znieważyłam, ja niewinna, kochająca go – boję się go strasznie, jak przestępczyni. Boję się tego odepchnięcia, które boli bardziej, niż wszystkie razy i słowa: milczącego, bezlitosnego, surowego, nie kochającego.
Nie umiał kochać – i n i e p r z y z w y c z a i ł s i ę za młodu.
* Wciąż przepisuję pamiętnik Lowoczki. Czemu nigdy przedtem nie przepisywałam go i nie czytałam? Już od dawna jest u mnie w komodzie. Myślę, że to przerażenie, którego doznałam czytając pamiętnik Lowoczki przed ślubem, ten przejmujący ból z powodu zazdrości, jakiegoś zaskoczenia ohydą męskiej rozpusty nie zagoił się nigdy.
/.../
Lowoczkę zaczyna niepokoić to, że przepisuję jego pamiętniki. Chciałby zniszczyć stare pamiętniki i wystąpić przed dziećmi i publicznością w swej roli patriarchy. Teraz też wszystko z próżności!
* Poprawiając Sonatę Kreutzerowską (korekta) myślałam wieczorem, że w młodości kobieta kocha bezpośrednio sercem i chętnie oddaje się ukochanemu, ponieważ widzi, jaka to radość dla niego. Kobieta w dojrzałym wieku oglądając się wstecz nagle pojmuje, że mężczyzna kochał ją zawsze tylko wtedy, gdy jej pragnął, a natychmiast po zaspokojeniu przybierał nagle surowy lub zrzędny ton.
Więc teraz, gdy kobieta, która długo zamykała oczy na to wszystko, sama zaczyna odczuwać tę potrzebę, mija tamta serdeczna, sentymentalna miłość i kobieta staje się taka sama – to jest w pewnych okresach jej stosunek do męża jest namiętny i wtedy żąda od niego zaspokojenia. Biada jej, jeżeli do tego czasu przestał ją kochać, i biada jemu, jeżeli nie jest już w stanie zaspokoić jej żądań. Stąd się biorą wszystkie dramaty rodzinne i rozwody, tak nieoczekiwane na starość i tak brzydkie. Szczęście pozostanie tylko tam, gdzie duch i wola pokonują ciało i namiętności. Nie ma więc racji Sonata Kreutzerowska w niczym, co dotyczy kobiety w okresie jej młodości. Młoda kobieta nie ma w sobie tej zmysłowej namiętności, zwłaszcza kobieta rodząca i karmiąca. Przecież bywa kobietą raz na dwa lata! Namiętność budzi się koło trzydziestki.
* Wiatr, pochmurno i smutno. Ciągnie mnie do muzyki, wyłącznie do muzyki. Źle się czuję, samotnie, jestem spragniona miłości, obcowania z ludźmi – a skąd ich wziąć? Każdy pragnie miłości, ale tylko nieliczni mogą ją dać. Czasem ktoś daje ją z zapałem i samozaparciem, ale nikt jej nie bierze – miłość nie jest potrzebna, jest tylko ciężarem. Najczęściej tak bywa: linie miłości są równoległe i nie stykają się z sobą: = a tak – – nie bywa prawie nigdy. I zawsze jedna strona **kocha, a druga pozwalasiebie kochać.