Nie ukrywam, że polski przekład nowej powieści Mitchella był jedną z najbardziej oczekiwanych przeze mnie tegorocznych premier. Tym razem autor zabiera czytelnika do Nagasaki, gdzie na sztucznie wytworzonej wysepce, Dejimie, znajduje się holenderska faktoria, jedyne japońskie „okno na świat”.
Z woli shoguna Japonia pozostaje bowiem w izolacji od zewnętrznego świata i cudzoziemskich wpływów. Jest rok 1799 według rachuby europejskiej, gdy na Dejimę przybywa tytułowy bohater powieści, dwudziestopięcioletni holenderski kancelista Jacob de Zoet, pochodzący z Domburga. Podpisany kontrakt z Holenderską Kompanią Wschodnioindyjską obliguje go do spędzenia w Japonii pięciu lat. Jako że zostawił w Europie narzeczoną, a kontrakt przyjął, by stać się finansowo godnym jej ręki, okres ten zdaje się Jacobowi wiecznością. Jednak o wiele szybciej, niż by się spodziewał, rudowłosy i zielonooki cudzoziemiec (stanowiący dla miejscowych z racji tych cech swoistą sensację) odkryje rozliczne powaby Japonii, a w szczególności pewnej wyjątkowej Japonki...
Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta to mimo powieściowej formy właściwie dramat obyczajowy. Skojarzenia teatralne umacnia precyzyjnie rozplanowana struktura opowieści, w której żaden element w ostatecznym rozrachunku nie okazuje się przypadkowy. Wszystkie najważniejsze osoby tego dramatu łączy rozmaicie pojmowane wykluczenie - de Zoet nosi piętno obcości, jego ukochana jest niepełnowartościową kobietą według miejscowych norm, z racji swego okaleczenia, tłumacz Ogawa - jako adoptowany - jest obcy we własnym rodzie, a potężny opat z izolacji uczynił źródło własnej mocy. Wszyscy oni zetrą się w walce, której siłą napędową będą uczucia, ale starcie nie przebiegnie bynajmniej zgodnie z epicką tradycją i z oczekiwaniami czytelnika.
Poza główną linią fabularną powieść Mitchella to wielowymiarowe studium zetnknięcia odmiennych kultur, które, poza licznymi różnicami, ujawnia też fundamentalne podobieństwa, będące immanentną częścią ludzkiej natury pod każdą szerokością geograficzną. Tak Japończycy, jak Europejczycy pragną pieniędzy, władzy, potęgi, ludzkiego szacunku. A przede wszystkim - miłości. Ta ostatnia ma w tekście wiele obliczy, dramatycznych, prozaicznych, tragicznych i szorstkich. Wszystkie są przekonujące, podobnie jak historie jednostek, które autor zręcznie wplata w swoją misterną fabularną mozaikę.
Tysiąc jesieni to powieść kompletna i spójna, przemyślana w najdrobniejszym szczególe. Jednocześnie jednak wymagająca. Fabuła nie jest tu wartością najważniejszą, nim przyjdzie czas na dramatyczne zwroty akcji, czytelnik nusi zapoznać się z rozbudowanym wprowadzeniem, które, choć ciekawe i z punktu widzenia całości niezbędne, nie jest jednak porywające. Pod tym względem najnowsza powieść Mitchella odbiega od wznowionego w ubiegłym roku, przy okazji ekranizacji, Atlasu chmur. Strukturalnie również jest o wiele prostsza, a stylistycznie jednorodna. O ile Atlas porównać by można do pokazu fajerwerków, to Tysiąc jesieni jest raczej powolną degustacją dobrego wina. Może nie olśni od pierwszych stron, ale po zakończeniu lektury nie sposób nie docenić tego niezwykłego, przemyślnie skomponowanego bukietu.