Kurt Dieckert był wyższym inspektorem budownictwa i majorem rezerwy, który postanowił wydać książkę na podstawie mozolnie zbieranych przez lata materiałów o walkach w Prusach Wschodnich. Śmierć pokrzyżowała jego plany, jednak za dokończenie dzieła zabrał się Horst Grossmann, emerytowany generał, który w latach 1942-1943 dowodził 6. Dywizją Piechoty podczas kampanii na Wschodzie. Wcześniej brał udział m.in. w inwazji na Polskę i walkach na froncie zachodnim. Konsultantami podczas pisania książki, która ukazała się ostatecznie jako Bój o Prusy Wschodnie. Kronika dramatu 1944-1945, byli kolejni niemieccy oficerowie, Dietrich von Saucken, generał wojsk pancernych, naczelny dowódca Grupy Armii Prusy Wschodnie oraz generał dr Grosse.* Pierwsze wydanie ukazało się w 1960 roku, aby, cytuję, ci, którzy niewiele wiedzą o wojennym losie Prus Wschodnich, dowiedzieli się, jak było naprawdę.*
Jak zatem było naprawdę? Z pierwszego rozdziału tej książki dowiedzieć się możemy, że ludność Prus Wschodnich od zarania dziejów lekko nie miała. Najpierw niemieccy rycerze zakonni wycinali pramieszkańców, potem zaś Polacy i Litwini wycinali niemieckich rycerzy zakonnych. Zresztą ci Polacy w ogóle niezmiernie irytujący byli, bo notorycznie przysparzali tej krainie „nieskończenie wiele nieszczęść, niedoli i biedy”.Dziwnym trafem autorzy zapominają o zagarnięciu przez Krzyżaków Pomorza Gdańskiego i wymordowaniu załogi Gdańska oraz ekspansji zakonu na tereny polskie w 1331 roku i latach późniejszych. Niechęć do oddawania zagrabionych ziem, pomimo wyroków sądu papieskiego, również utonęła w mrokach amnezji. Cóż, może autorzy mieli dość wybiórczą pamięć, w każdym razie, jak wspomniałem, ciemiężono te nieszczęsne Prusy Wschodnie przez kolejne wieki, a w 1656 roku Polacy byli na tyle perfidni, że, kierując się, jakże haniebną, zemstą, zezwolili Tatarom najechać na tę krainę mlekiem i miodem płynącą. Kolejne
kamyczki do martyrologicznego ogródka dokładali później Szwedzi, Rosjanie, Francuzi – z rozdziału tego dowiemy się, że na Europie ciążył wówczas napoleoński aparat ucisku – a jakby tego było mało, w międzyczasie przez Prusy przetoczyła się dżuma. Na szczęście tamtejsza ludność cechowała się niezłomną wolą życia oraz gotowością do poświęceń, więc dzielnie przeciwstawiała się wszelkim kataklizmom dziejowym, włącznie z Wielką Wojną, podczas której tylko jedna armia niemiecka przeznaczona została do obrony Prus Wschodnich przed Rosjanami.
Jednym słowem, na kartach książki Dieckerta i Grossmanna ukazuje się odcięty od macierzy region, wielce ciemiężony przez sąsiadów i skrzywdzony paskudnym traktatem wersalskim.Region, który nawet po pierwszej wojnie światowej nie może odetchnąć, wszak za granicą ostrzy nań zęby polska armia, której stan osobowy autorzy skwapliwie wyliczają. Jakże tu żyć, cieszyć się z, owszem, dość ciasnego, Lebensraumu? Autorzy nie mają wątpliwości, że żyć tak się nie da, przeto „w tej sytuacji zupełnie oczywisty – dla każdego kochającego ojczyznę mieszkańca Prus Wschodnich – był nakaz wynikający z instynktu samozachowawczego”. Zaczęto więc iść za głosem owego instynktu i, „z wielką energią i w nadzwyczajnym tempie” przygotowywać się do… wojny obronnej przeciwko Polsce. Dieckert i Grossmann skwapliwie opisują budowanie umocnień i pasów obrony przed krwiożerczymi Polakami, którzy wszak nie raz już pokazali, że ciemiężyć i przysparzać nieszczęścia ich narodowi wprost uwielbiają. Szeroko ukazują również proces tworzenia
armii w Prusach Wschodnich, kiedy nareszcie „opadły kajdany Wersalu”.
Zanim jeszcze nie przeszli do, zawartego w podtytule, głównego tematu, mnie już zdążyła przypomnieć się nielicha część książek o drugiej wojnie światowej, zalewających nasz rynek w czasach słusznie minionych. Tam też autorzy, ewentualnie dzielni redaktorzy, dokonywali niebywałej wprost ekwilibrystyki, by jakoś wytłumaczyć 17 września i fakt, że obrona „bratniego narodu” sprowadzała się do jego eksterminacji. Dieckert i Grossmann, ukazawszy cierpienia i nieszczęścia krajanów, wybuch drugiej wojny skwitowali lakoniczną wzmianką, że „Aktion Polen” miała przebiegać możliwie w sposób najbardziej zaskakujący, aby mieć na wschodzie zabezpieczone tyły, po czym rychło przeszli do roku 1944, do czasów, kiedy naród niemiecki znów był ciemiężony przez paskudnych aliantów. Następuje tu opis sytuacji w Prusach podczas ofensywy rosyjskiej, niepokoju wśród ludności cywilnej oraz budowy Wschodnioniemieckiego Pasa Umocnień. Teorie, jakimi raczą nas autorzy pozwalają wysnuć wniosek, że Polacy nie dość, że byli nastawieni
bardzo ekspansywnie (co, na szczęście, ukróciła wojna obronna A.D. 1939), to jeszcze stanowili naród wielce niewdzięczny. Otóż w okolicach Białegostoku, Niemcy „z niezłym skutkiem wyprowadzali z letargu słabo rozwinięte życie gospodarcze” – modernizowali rolnictwo, stawiali budynki, a gospodarcze ożywienie „wyszło na dobre również i wyczekująco zachowującej się ludności polskiej”. Niestety, prześladowania Żydów wywołały wśród naszych rodaków „nienawiść wyładowywaną później w straszliwy sposób na całkowicie niewinnych osobach”. Nie wiedzieć czemu, wyładowywali ją również partyzanci, nazywani pieszczotliwie przez autorów „polską bandą”, zaś Polacy, jak twierdzą nie bez zdziwienia, nienawidzili Niemców bardziej niż Rosjanie. Jako przykład owej eskalacji przemocy, przywołują napad na wieś Turośl. Oczywiście, krwawa akcja w Turośli została przeprowadzona przez Uderzeniowe Bataliony Kadrowe, ale Dieckert i Grossmann ani słowem nie zająknęli się co do jej bezpośredniej przyczyny, jaką była pacyfikacja przez Niemców
wsi Krasowo-Częstki, podczas której zamordowano co najmniej 257 mieszkańców, niebawem zaś dokonywali rzezi w kolejnych wsiach, takich jak Sikory-Tomkowięta czy Grzędy, w wyniku czego, w samym tylko lipcu 1943 roku, zabito w zachodniej części Okręgu Białostockiego, ok. 800 osób. O tym już w Boju o Prusy Wschodnie nie przeczytamy, dowiadując się jedynie, że polska banda napadła na pruską wieś. Dość jednak o polnische banditen, skoro również na pruskim niebie pojawili się terroryści, którzy, w przeciwieństwie do dzielnych Niemców, dokonywali czynów iście zbrodniczych. Autorzy dokładnie opisują bombardowanie Królewca i charakteryzują straty, podsumowując z egzaltacją, że „ludność Królewca nigdy nie zapomni tych strasznych nocy!”. Na szczęście mieszkańcy Guerniki, Wielunia, Warszawy, Londynu, Coventry czy Stalingradu również mają dobrą pamięć. Lamenty i wychwalanie pod niebiosy niezłomności i heroizmu mieszkańców Prus, przeplatane są suchym, beznamiętnym komentarzem dotyczącym walk na granicach tego
regionu, pasjonującym niczym relacja z przesuwania chorągiewek po mapach sztabowych.* W trosce o czytelników, którzy są już, być może, udręczeni niczym wspomniani nieszczęśni mieszkańcy Prus, autorzy zaserwowali interludium w postaci opowieści o Wilczym Szańcu.* Przeczytamy tu o budowie tego kompleksu, dowiemy się, dlaczego ani Sowieci, ani mocarstwa zachodnie nie pomyślały o tym, by zabić Hitlera (operacje SOE, m.in. „Foxley” uznano być może za nieistotne), ani, tym bardziej, zbombardować ów szaniec.
Widać, że niemieccy generałowie piszący Bój o Prusy Wschodnie, nie przepadali za partyjną wierchuszką. Najmocniej dostało się gauleiterowi Kochowi, „najbardziej przebiegłemu i wstrętnemu typowi, który (…) walczył wszystkimi dostępnymi środkami o swe żałosne życie”. Monotonne sprawozdania znad map ewoluują tutaj w pełne pasji inwektywy, współpracownicy Kocha to na przykład „partyjne kreatury z kryminalną przeszłością”. Jak się okazuje, gauleiter, nie dość, że był świnią i tchórzem, to jeszcze zorganizował polowanie, w wyniku którego zabito 1000 mazurskich zajęcy.Skandal. Wyraziwszy swoje oburzenie, powracają autorzy do opisów okrążenia Kłajpedy, przełamania frontu, rosyjskiego ataku na 4. Armię w październiku 1944, walk o Gołdapię oraz do pozostałych frontowych wydarzeń. Im większe straty Niemcy ponosili, tym styl pisania stawał się coraz bardziej patetyczny i coraz częściej okazywało się, że kolejne dywizje, „z bezprzykładnym męstwem i dzielnością” dawały odpór przeważającym siłom wroga. „Ojczyzna”
jest tu odmieniana przez wszystkie przypadki, alianci dokonują „przerażającej rzezi, która byłaby hańbą nawet dla Attyli”, indolencja kierownictwa partyjnego jest przeciwstawiana rozsądkowi i dalekowzroczności wojskowych, a ciemiężona ludność cierpi. Przykładem kwiecistości języka niechże będzie choćby taki oto fragment: „I znowu Rosjanie zaczęli zasypywać niemieckie stanowiska gradem pocisków wszystkich kalibrów. Znowu grenadierzy wgryzać się musieli w wschodniopruską ojczystą ziemię, by ujść niosącej zniszczenie burzy”. Nadmienię, że ten grad pocisków wszystkich kalibrów jest chyba jedną z ulubionych figur retorycznych duetu Deickert-Grossmann. O ile egzaltację jeszcze da się wybaczyć, tak nad powtarzaniem nazistowskiej propagandy i traktowanie jej jako prawdy objawionej, przejść obojętnie już nie sposób. Doskonale widać to na przykładzie wzmianki o Nemmersdorf, gdzie, według autorów, „kobiety spędzono razem, zgwałcono, a później w okrutny sposób pobito. Potem te kobiety zostały w bestialski sposób zakłute
bagnetami lub nożami, albo zastrzelone. Ten czyn swoją potwornością przekroczył wszystkie dotychczasowe przeżycia żołnierzy, jakie wynieśli z walk na froncie”. O ekshumacji zwłok na rozkaz Goebbelsa, podciąganiu sukienek martwych kobiet i odpowiednim przygotowaniu trupów do utrwalania na taśmach filmowych i fotograficznych tak, by wyglądały, jak ofiary bestialskiego gwałtu dokonanego przez sowiecką dzicz (włącznie z krzyżowaniem ciał na wrotach od stodoły), autorzy nie wspominają.
We wstępie, anonimowy „wydawca polski” wyraża nadzieję, że uważny czytelnik zdoła oddzielić fakty od propagandowej otoczki. Uważny czytelnik pewnie tak, tylko że nie do końca widzę sens przebijania się przez iście goebbelsowskie fantazje, kiedy na rynku bez większego trudu odnaleźć można książki ich pozbawione, ograniczające się li tylko do faktów. Książki, dodam, niepozbawione za to czegoś tak tajemniczego dla autorów Boju o Prusy Wschodnie, jak jakakolwiek bibliografia. Jedyne przypisy odautorskie (sztuk: trzy) to odwołanie do pracy z 1954 roku, do dzieła, którego daty wydania nie podano oraz informacja, że tekst ulotki z odezwą Rokossowskiego znajduje się na końcu książki. Część redakcyjna również pozostawia wiele do życzenia – Bój o Prusy Wschodnie obfituje w literówki, błędy językowe („w odpowiedzi ryknęły Niemieckie działa”), w pewnym momencie dowiadujemy się nawet o tajemniczej jednostce „Vaffen-SS”. Podpisy pod zdjęciami również pozostawiają wiele do życzenia – „Pantery” to wcale nie były
PzKsfw V, „Tygrysy” to nie DzKsfw VI, a „Koenigstiger” to nie PzKsfw VI, jak chcą autorzy (redaktorzy?).
„Tereny Prus Wschodnich zarządzane przez Polskę”, jak byli łaskawie wyrazić się panowie Kurt Deckert i Horst Grossmann, spływały krwią niewinnych ludzi, wypędzanych, mordowanych i umierających z głodu. Nikt tego nie neguje i należy im się pamięć, jak wszystkim ofiarom rzezi, która rozpętała się na Starym Kontynencie. Zbrodnia jest zbrodnią, niezależnie od tego, jaki kolor munduru ma oprawca i pod jakim sztandarem walczy. Niemniej, autorzy tej pracy mają tak swobodne podejście do faktów, tak bardzo skupiają się na skutku, ignorując przyczynę, że aspekt propagandowy bardzo dominuje nad merytorycznym. Nie spodziewam się obiektywizmu po niemieckich generałach dumających tuż po wojnie nad historią Prus, generałach rozgoryczonych klęską, z niesmakiem patrzących na wschodnią granicę zgliszczy po ich Rzeszy, która miała trwać tysiąc lat. Zaprawdę, nie spodziewałem się obiektywizmu, ale miałem nadzieję, że przez jedenaście wydań ktoś pochyli się jednak nad treścią i poprawi część przeinaczeń i przekłamań, choćby
tych, które jednoznacznie wyjaśniły się w ciągu ponad 50 lat od pierwszej edycji. Tak, jak wspomniałem, kiedyś czytałem książki o dzielnych, bohaterskich Rosjanach, którzy, broniąc ojczyzny, przeciwstawiają się przeważającym siłom wroga, braki w wyposażeniu nadrabiając siłą i godnością osobistą. Dziś odłożyłem książkę o dzielnych, bohaterskich Niemcach, którzy przeciwstawiali się przeważającym siłom wroga. A jakże, broniąc ojczyzny. I tak się tylko zastanawiam – jeśli wszyscy podczas tej drugiej wojny światowej bronili swojej ojczyzny, to któż był stroną atakującą?! *Po lekturze dzieła Deckera i Grossmanna można pokusić się o stwierdzenie, że prawdopodobnie byli to Polacy, ten niewdzięczny naród ciemiężący od wieków niewinnych sąsiadów, dobrodusznych, cierpliwych, pracowitych i honorowych. *