Wyobraźmy sobie hipotetyczną sytuację, z równie hipotetycznym czytelnikiem w niej ugrzęzłym. Otóż otwiera wspomniany osobnik książkę, której pierwsze zdanie brzmi: „Jest to opowieść o ludziach, ale jej głównym bohaterem jest pewna suma pieniędzy". Załóżmy istnienie trzech wariantowych na te słowa reakcji: a) „Nonsens – nie czytam.", b) „Nonsens – więc przeczytam.", c) „Czyżby Vonnegut?". Już bez hipotetycznych „gdybań": problematyczne zdanie otwiera powieść Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater. I w zasadzie wszystkie trzy odpowiedzi można by do niej zastosować wymiennie.
Bo specyficzna to książka. Piekielnie ironiczna, gorzko-prawdziwa i demonstracyjnie absurdalna – co zresztą typowe dla Vonneguta. Również w tym przypadku czołowy pacyfista-kontestator amerykańskiej prozy serwuje czytelnikom pokaźną porcję literackiej demaskacji. Piętnuje bowiem podstawowe bolączki społeczeństwa na wskroś konsumpcyjnego: chciwość i rozrzutność, krzywdzącą stratyfikację i utopijną filantropię, świadomy fałsz i całkiem nieświadome oderwanie od rzeczywistości. Uosobieniem niemrawej i z góry skazanej na przegraną walki o inność jest tytułowy bohater – równie pocieszny, co groteskowy.
Eliot Rosewater to właściciel wartej 87 472 033 dolary i 61 centów fundacji dobroczynnej, milioner i pijak, przy okazji wariat. Nie dba o pieniądze. Za to kocha ludzi – tych z marginesu. Opętany utopijną wizją wsparcia dla ludzkich nieudaczników, biedaków i prowincjuszy, prowadzi wyniszczającą finansowo działalność filantropijną. Bezinteresowna duchowo i absorbująca ekonomicznie miłość do „niepotrzebnych Amerykanów" spędza sen z powiek jego ojcu-senatorowi, przebiegłym prawnikom czyhającym na majątek fundacji, jak również mieszkańcom sennego miasteczka Rosewater. Tymczasem Eliot wariuje coraz bardziej.
Vonnegut tworzy ironiczne studium ludzkiego dziwactwa. Ludzkiego szaleństwa. I ludzkiej negacji utopii – bo za taką uznać należy samozwańczą misję tytułowego bohatera. Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater to także literacka panorama amerykańskiego społeczeństwa lat 60. – ukazanego w krzywym zwierciadle, przez pryzmat groteskowych patologii. Trzynastoletnia dystrybutorka pornografii i jej homoseksualna matka-milionerka, niegodziwy prawnik-intrygant libańskiego pochodzenia czy produkt-marka powieści Vonneguta, niezastąpiony pisarz powieści fantastycznonaukowych, Kilgore Trout – to tylko nieliczni z bohaterów, w których kreowaniu autor „Kociej kołyski" nie zna umiaru. I niech go Bóg za to błogosławić raczy.
Powieść o wariującym filantropie jest w gruncie rzeczy kpiną – kpiną celową i umiejętnie poprowadzoną. Vonnegut parodiuje np. pompatyczne gawędziarstwo amerykańskich kronikarzy, odtwarzając dzieje znakomitego poniekąd klanu Rosewaterów za pomocą skrajnie ironicznej stylizacji biblijnej. Nie unika docinków na temat historii narodu, jednak dużo delikatniejszych od tych zaprezentowanych w * Śniadaniu mistrzów. Kuriozalne relacje łączące bohaterów, przejaskrawiony obraz amerykańskiej prowincji czy procesowe poszturchiwania o uznanie Eliota za szaleńca i odebranie mu majątku – to wszystko elementy rodem z taniej telenoweli. Otrzymujemy od Vonneguta pastisz rzeczywistości. Nie zapominamy jednak, że to tylko tło dla treści faktycznie istotnych, dalekich od komizmu. *Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater pod przykrywką czarnego humoru skrywa gorzką kontemplację ludzkiej głupoty i
bezmyślności, a także ślepego podążania za społeczną moralnością, której de facto nie ma. I mimo nienazwania wprost – powyższe elementy stale wybijają się ponad powierzchnię absurdu.
Książka broni się sama – swoją maniakalnością. Bo czytając Vonneguta, ma się nieodparte wrażenie błądzenia po omacku w gąszczu niedorzeczności i radykalnie eksponowanych prawd życiowych. W tym niepoważnie poważnym labiryncie absurdu odnajduje czytelnik wyraźne ślady osobowości pisarza – kpiarza i kontestatora rzeczywistości, obrazoburcy i wroga wszelkiego nadęcia znaczeniowego. „Raj jest nudny jak flaki z olejem" – czytamy w Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater. I może właśnie dlatego literacka rzeczywistość, kreowana przez Vonneguta, jest od raju tak daleka.