Trwa ładowanie...
Opętani turyści, czyli jak Polacy wybierają się w góry
Źródło: fot. Paweł Grocholski
01-04-2018 08:45

Opętani turyści, czyli jak Polacy wybierają się w góry

Piszę o szalonych, opętanych Tatrami ludziach; są to osoby, które zwyczajne prace wykonują jakby przy okazji i z poczuciem straty. Często powtarzają: "Jest taka piękna pogoda, a ja, zamiast wyruszyć na szlak, tutaj siedzę!".

Niektórzy obudowali swoją górską działalność ideologią sportową i jeszcze w szkole zorganizowali sobie indywidualny tok nauczania, inni zaś zrezygnowali z nauki, zapisali się do TOPR-u, potem na kurs przewodnicki i opuścili grono turystów, zamieniając się w górskich profesjonalistów. A pozostali? Pozostali są skazani na nieprzyjemności wynikające z chodzenia na wagary przez całe życie.

Wspominam też o tatrzańskim tłumie i tatrzańskich snobach. Tłum jest tajemnicą – nawet 10 tys. osób w ciągu jednego dnia na drodze do Morskiego Oka. Czyżby górskie jezioro przejęło funkcję, którą tradycyjnie pełniła Jasna Góra? Inny temat.

Jesienni dziwacy

Listopad, puste schronisko – w pełnej myśliwskich trofeów jadalni jest duży telewizor, dziewczyna z obsługi uzbroiła się w pilota i smartfona, ma także ze sobą herbatę. Właśnie zaczyna się rodzinny teleturniej, kto szybciej ugotuje obiad: mężczyzna czy kobieta? Uczestnicy tego przedstawienia są bardzo zestresowani, pocą się i jedzenie wypada im z rąk, ale nagle do schroniska wchodzi turysta. Ma duży plecak i rozczłapane buty, siada tyłem do telewizora i przodem do dziewczyny, szeleści woreczkami, rzeczy wysypują się na podłogę. Dziewczyna wyłącza telewizor, zabiera swój elegancki biały telefonik, bierze herbatę i z lekko obrażoną miną chowa się za ladą. Turysta tego nie widzi, zadowolony zamawia kieliszek wódki i smażony ser. Zanim wypije, stuka widelcem w stół trzy razy, odkłada widelec i cztery razy stuka palcem w brzeg kieliszka. Podobny rytuał odprawia, zanim zacznie jeść. – Jesienni dziwacy już się schodzą – komentuje mój kolega Palo.

d4ldjhm

Dziwacy czasem próbują łączyć się w pary. Idę na nocną wyprawę ratunkową na Orlą Perć. Pani Natalia twierdzi, że spadła z Granatów na stronę Hali Gąsienicowej, jest w eksponowanym terenie i boi się ruszyć. Warunki są trudne: kilka centymetrów świeżego śniegu, miejscami lód, w dodatku powyżej 2000 m n.p.m. – mgła. Przechodzimy przez Granaty, krzyczymy, wystrzeliwujemy pociski świetlne. Nie znajdujemy jej tam, ale prawie cały czas utrzymujemy z nią kontakt telefoniczny, tylko czasem loguje się słowacka sieć: Volané číslo je dočasně nedostupné. Przypominamy sobie, że słowacka sieć jest na Kozim.

Z Doliny Pięciu Stawów rusza ratownik – i rzeczywiście pani Natalia siedzi wśród oblodzonych traw i kamieni na południowych zboczach Koziego Wierchu. Nie trzeba jej znosić, w towarzystwie ratownika o własnych siłach schodzi do Stawów. Zadowoleni wracamy do Murowańca, jest czwarta nad ranem, w korytarzu schroniska stoi łysiejący, okrągławy turysta i ogląda film na telefonie. Omijamy go w milczeniu, idziemy do dyżurki. Za chwilę turysta przychodzi i pyta o Natalię, mówi, że spotkali się na Granatach, on zamierzał iść przez Kozi Wierch do „Piątki”, a ona – schodzić na Halę Gąsienicową. Zrobił jej film telefonem, a potem tu zszedł, bo myślał, że się spotkają. Teraz chciałby kupić od nas czołówkę, cena nie gra roli, pani Natalia chciała się z nim spotkać, jest w Dolinie Pięciu Stawów i się o niego martwi. Nie sprzedajemy mu latarki i nie przekonuje nas argument, że ona bardziej martwi się o niego, niż on o nią.

Źródło: fot. Ludwik Grocholski

Kilka dni później po słowackiej stronie Tatr – do Zbójnickiej Chaty przychodzi dziewczyna w wielkich plastikowych okularach, flanelowej koszuli, szerokich spodniach i brązowych, skórzanych butach. Mówi, że pochodzi z Ołomuńca, i proponuje, że posprząta schronisko w zamian za coś do jedzenia. Daję jej zupę, nie zatrudniam jednak do roboty, a ona opowiada, że jest w górach samowystarczalna. Na wyprawy zabiera owieczkę i idą razem na tyle dni, na ile starczy im pieniędzy. Teraz, dzięki temu, że dostała ode mnie zupę, już wie, że jej pobyt w Tatrach przedłuży się o jeden dzień. Owieczka jest dobra, bo zawsze ją ogrzewa, mogą razem spać nawet pod kamieniem. Wczoraj podeszły do Łomnickiego Schroniska, ale stamtąd zostały brutalnie wyrzucone, przenocowały więc w gościnnej stacji meteo nad Łomnickim Stawem. Pytam dziewczynę, gdzie ma tę owieczkę. – No tu, w plecaku! – mówi i z płóciennego worka wyciąga kawałek owczej skóry. – Ach, myślałem, że jeszcze jest żywa – odpowiadam i przypominam sobie ostrzegawczy telefon z obserwatorium nad Łomnickim Stawem: „Idzie do was osoba, która usiłuje wzbudzić litość, wymusza darmowy nocleg, potem dużo je i zostawia po sobie bałagan”.

d4ldjhm

Innym jesiennym typem są narciarscy maniacy. Pojawiają się wraz ze śniegiem, może to być wrzesień, październik lub listopad. Ignorują wszystkie zakazy i obowiązujące reguły, taszczą sprzęt przez długie złote doliny i chyba nie czują zmęczenia. Zapominają zwykle o jedzeniu i ciepłych ubraniach, za to w plecaku niosą smar do nart i kilka podstawowych narzędzi do naprawy sprzętu. Potem upajają się jazdą po pierwszym śniegu. Czasem, przy sprzyjających warunkach, zostają w górach na kilka dni. Na ganku schroniska, odgarniając z czoła włosy, oglądają nowe dziury w nowych nartach. Są małomówni i bardzo uważni, obserwują przyrodę i dostosowują swoje plany do jej kaprysów.

Późną jesienią pojawiają się też czytelnicy górskich książek. Zazwyczaj w plecakach mają linę, czasem także kask i uprząż. Dużo zależy od tego, w jakiej epoce się poruszali w swoich lekturach. Tatrzańskie ściany rosną przed nimi niewyobrażalnie, a oni błądzą w nich nawet przez kilka dni, niekiedy spadają, ale zwykle mają bajkowe szczęście i o własnych siłach wracają do schroniska. Nie mają pieniędzy, trzeba dać im coś do jedzenia, bo są na skraju wyczerpania. Zupę lub kubek gorącej czekolady traktują jako miłą i nieoczekiwaną zmianę narracji. Trudno się z nimi rozmawia, bo myślami uciekają w opowieść, która właśnie powstaje. Pod koniec listopada dwóch tego typu chłopców wybrało się na Gerlach Drogą Martina. Warunki były już zimowe, a oni jeszcze chcieli się wspinać w letnim stylu. Drugiego dnia wyprawy jeden z nich odpadł i mocno się potłukł. Szczęśliwie nad Słowacją zalegała mgła, dzięki czemu, za przyzwoleniem Horskiej služby, w promieniach zachodzącego słońca przyleciał po nich toprowski Sokół. Akcja była szybka, ale niestety nie bezpłatna: TOPR w takich wypadkach wystawia fakturę Horskiej službie, a Horska služba – poszkodowanym.

Źródło: fot. Dana Grocholska

Film Tatry bez limitów

Prawdziwa zima, czyli ta kalendarzowa, przyciąga superturystów. Stanowią przeciwieństwo opisanych dotąd ludzi. Dysponują doskonałym sprzętem i są pewni siebie, na kaskach mają zainstalowane kamerki o nazwie Bohater. Nawiasem mówiąc, firma produkująca bohatery często udoskonala swój produkt i do nazwy dodaje cyfrę. Doszliśmy już do piątej generacji bohaterów, zapowiadana jest szósta. Oglądam film nakręcony najnowszym modelem, trwa 25 min. Nowy, wypucowany jeep w kolorze czarnym wyjeżdża z Bratysławy, autor jest lokalnym patriotą, więc mówi, że nie musi daleko podróżować, bo na Słowacji może w pełni realizować swoje pasje. W następnym ujęciu pojawiają się inni ludzie i skutery śnieżne wiozą całą ekipę do pomalowanego na ciemnobrązowy kolor schroniska, po chwili kolejka wiezie ich na Łomnicę, zjeżdżają pod zachodnią ścianę i wspinają się ekstremalnie. Dalsze sceny pokazują ładne dziewczyny w schronisku – nie jeździły jeepem ani skuterem, ani nawet kolejką i nie wspinały się, są jednak zadowolone, wystarcza im skakanie z tarasu schroniska do śniegu; ich koledzy w tym czasie skaczą w przepaść ze spadochronem. Zakończenie filmu to kąpiel w przerębli połączona z mądrościowym komentarzem o przekraczaniu własnych ograniczeń. Chłopak prycha i naciera swoje dobrze odżywione, różowe ciało śniegiem, a dziewczyna, ubrana w nową puchową kurtkę firmy Adidas, patrzy z aprobatą i przytupuje.

d4ldjhm

Wysokogórska akademia

Po polskiej stronie gór ten typ ludzi (młodzi, dysponujący czasem, sprawni ekonomicznie) wygląda inaczej. Są pokorniejsi i zapisują się na kursy – szkolenia lawinowe, turystyczne i narciarskie. Schroniska wypełniają się kursantami i atmosfera robi się jak na miniaturowym uniwersytecie. Ludzie uczestniczą w wykładach, chodzą ze skryptami, ćwiczą wiązanie węzełków, głowią się nad zaawansowanymi funkcjami detektora lawinowego. Spotykają się w wąskich grupkach i dyskutują szczegółowe problemy, przykładowo: czy gdyby zeszła lawina i kogoś zasypała, to trzeba go natychmiast odkopać, czy tracąc cenne sekundy, wzywać TOPR? Po korytarzach i salach przechadzają się instruktorzy, przewodnicy i ratownicy. Każdy w swoim specyficznym stroju lub mundurze, każdy otoczony grupką uczniów, którym nie wystarczyły wykład i ćwiczenia. Do tego zaprasza się w Tatry najlepszych alpejskich specjalistów od lawin, a ich teksty są czytane, tłumaczone, czasem nawet wydawane. Wiosną 2014 r. Austriak zajmujący się robieniem oprogramowania do detektorów lawinowych zdziwił się, kiedy zobaczył, że na jego wykład przyszły kobiety i dzieci. Myślał, że będzie szkolił profesjonalistów, a tu całe rodziny, nawet niemowlaki i babcie. Nie mógł wiedzieć, że tak wyglądają chodzący po górach mieszkańcy Zakopanego.

Gdyby ktoś w tej akademickiej atmosferze zaczął się chwalić, że ma jeepa, wzbudziłby zdziwienie. Gdyby zaczął traktować kobiety jak luksusowy gadżet, zostałby wykluczony z towarzystwa, a gdyby opublikował film ze swoich nielegalnych wyczynów w Tatrach, zapłaciłby mandat.

Niezależne skialpinistki

Narty są w górach narzędziem, które daje kobietom szansę na dogonienie lub nawet wyprzedzenie silniejszych zwykle mężczyzn.

W żlebie z Hińczowej Przełęczy jest jeszcze twardo, podchodzę w rakach z czekanem, z nartami przypiętymi do plecaka i cieszę się, że kiedy będę zjeżdżał, śnieg już zmięknie. Tymczasem z góry jadą dwie osoby, jedna jest szybka, a druga powolutku się zsuwa. Po chwili witam się z Lucyną, nie ma kasku ani czekana, na głowie kolorowa chusteczka, kijki trzyma w połowie ich długości, noski wiązań podniosła, blokując bezpiecznik wypinający narty. Żleb ma tu 50 st. nachylenia i zwęża się do niecałych 2 m szerokości, ewentualny błąd skończyłby się 400-metrowym lotem. Lucyna z uśmiechem zaplata blond włosy w rozsypujący się warkocz, rzeczowo informuje o warunkach panujących wyżej, po czym w kilku zgrabnych przeskokach pokonuje trudne miejsce. Jakiś czas później dojeżdża Jędrek – na głowie ma kask, w ręce czekan, na nosie okulary przeciwsłoneczne. Powolutku zsuwa się bokiem, narzeka, że miało być miękko, a jest twardo. Wiedział, że tak będzie, ale musieli wcześnie wyruszyć, bo po południu Lucyna musi odebrać dzieci ze szkoły i przedszkola.

d4ldjhm

Początek kwietnia, dzień jest mglisty, na brudnym parkingu o siódmej rano spotykam Iwonę. W swoich jadowicie żółtych butach idzie na narciarską wycieczkę. W białym, trochę od niej starszym land roverze czeka już wesołe górskie towarzystwo. Chłopcy i dziewczyny, dobrze ubrani i doskonale wyposażeni. Opowiadają sobie przejaskrawione historyjki o lawinach, przewrotkach i innych niebezpiecznych sytuacjach. Planują górską wyprawę, chociaż według prognoz ma padać deszcz; są to ludzie urodzeni po 1990 r.

Źródło: fot. Paweł Grocholski

Wśród Słowaków skialpinizm nie zanikł po wojnie, jak to się stało w Polsce, ale był domeną mężczyzn, sportem przeznaczonym tylko dla prawdziwych twardzieli, zdolnych wytaszczyć beczkę piwa do wysokogórskiego schroniska, nie dla jakichś turystów, kobiet czy dzieci. Czytam książkę "Dejiny horského lyžovania" i chociaż autor zaczyna od V w. przed Chrystusem, to pierwsza wzmianka o kobietach pojawia się w 1996 r., w ramach wyliczania osób, które wygrały zawody. Niezależnych skialpinistek ani śladu.

Jednak pod koniec lat dziewięćdziesiątych i wśród słowackich turystów pojawiły się niezależne skialpinistki. Najbardziej wyróżniały się trzy przyjaciółki, czyli Natasza, Julka i Vera. Natasza miała żółtego fiata 500; żeby zmieścić narty, otwierała brezentowy dach, dzięki czemu w pięćsetce mieściło się nawet pięć osób. Tymczasem szanujący się słowaccy turyści raczej nie otwierają okien, bo boją się przeciągu. Powolutku pączkowało więc zgorszenie, pojawiły się nawet plotki o rzekomym homoseksualizmie dziewczyn. – Pawiel, ani nie vieš, aké to sú mrchy – powtarzał mój znajomy, ale nie wyjaśniał, co znaczy słowo "mrcha".

Kiedyś żółty fiacik zamarzł, na pomoc bezradnej Nataszy przyszedł startujący w skialpini-stycznych zawodach Piotr. Podłączyli kabelki tak, jak trzeba, tylko poprzedni właściciel samochodu pomylił plastikowe osłonki. Osłonka z wielkim plusem była tam, gdzie tak naprawdę był minus. Autko zaiskrzyło, a kilka lat później Piotr został mężem Nataszy. W ładnej starej willi prowadzili razem pensjonat, stopniowo udało im się zgromadzić grono zadowolonych i chętnie wracających klientów. Wtedy właściciel podniósł czynsz – musieli zrezygnować i zaczęli pracę w hotelu należącym do największej podtatrzańskiej korporacji.

d4ldjhm

Julka, najmłodsza z dziewczyn, coraz częściej odwiedzała Dolinę Staroleśną, aż w końcu związała się z pracującym w Zbójnickiej Chacie Ľubem. Ľubo był wtedy najsilniejszym tragarzem w Tatrach, czuł się królem doliny, ale cierpiał na korzonki i ból zatok. Twierdził, że to z przeciągów, zamykał okna i zawzięcie przegrzewał schronisko. Julka awansowała na chatarkę, z dumy niemal unosiła się nad ziemią, ale pewnego dnia przyszedł Gazda, prawdziwy gospodarz, krzyczał i rzucał talerzami oraz innymi sprzętami. Julkę wyrzucił, potem przyczłapała żona Ľuba, matka dwójki dzieci, kobieta o obfitych kształtach, w milczeniu, surowo patrząca na każdą dziewczynę ze schroniskowej kuchni.

Po tych wydarzeniach Julka poświęciła się już tylko narciarstwu, a Ľubo – noszeniu ciężarów do schroniska. W końcu doszedł do takiej formy, że idąc na nartach z beczką piwa na grzbiecie, dogonił i wyprzedził ratowników Horskiej služby, którzy akurat mieli zawody połączone z testem kondycyjnym. Wtedy też Julka razem z Verą zjechały na nartach Żlebem Karczmarza (latem trójkowy prożek), a Ľubo – żlebem przecinającym zachodnią ścianę Jaworowego Szczytu (latem jest to droga wspinaczkowa o trudnościach II). W czerwcu 2008 r. Julka wraz ze śniegiem opuściła Tatry, spakowała narty do pokrowca i poleciała do Ameryki Południowej, a potem dotarła aż na Antarktydę.

W tym czasie, kiedy Natasza poznała Piotra, a Julka związała się z Ľubem, Vera kończyła studia i wpadła w tarapaty, bo jej ojciec, który zajmował się szyciem uprzęży dla psów husky, zanim zbankrutował, przepisał na nią firmę. Mieszkając z używającym narkotyków bratem i jego dziewczyną, nękana przez komorników, w ramach kończenia kursu resocjalizacji napisała pracę o motywach samobójstw i zachorowała. Lekarze powiedzieli, że nie może nawet myśleć o skialpinizmie, bo jej organizm pod wpływem wysiłku wytwarza przeciwciała, które atakują mięśnie. Wyjechała na Alaskę i tam nauczyła się angielskiego, a potem na Islandię, gdzie została listonoszką i zaczęła się wspinać. Po kilku latach, zimą 2014 r., wróciła w Tatry. Kupiła nowe narty i mimo braku śniegu w dolinach intensywnie chodziła po górach.

Ze swoich samotnych wypraw robiła fotoreportaże pod prowokującymi tytułami: "Zima jest, była i będzie!", "W poniedziałek nie idzie się do pracy", "We wtorek zamiast u lekarza", "Środa bez dentysty", "Piątek nad chmurami", "Sobota we mgle". Reportaże te wywołały oburzenie w górskim środowisku, jeszcze większe niż 10 lat wcześniej otwarty dach w starym fiacie 500. Koledzy zwykle bulwersowali się we własnym gronie, milkli jednak na widok Salonki (tak ją nazywali), aż w końcu pewien bardzo pewny siebie tragarz ze schroniska pod Rysami publicznie oskarżył ją o skrajną nieodpowiedzialność w górach. Lista przewinień była długa: że chodzi sama i zbyt późno wyrusza, że ignoruje komunikaty lawinowe, że zmienia plany w trakcie wycieczki, że nie nosi detektora, sondy i łopatki, że ma rozładowany telefon itd. Dwa tygodnie później ów chłopak zginął w lawinie, bo zignorował wszystkie reguły górskiego bezpieczeństwa. Wyszedł na samotną alpejską turę przy czwartym stopniu zagrożenia lawinowego. Vera wyjechała do Norwegii.

Źródło: fot. Paweł Grocholski

Spotykam się z nią rok później. Cały miesiąc była w górach, teraz jest tak opalona, że schodzi jej skóra z nosa, czoła i podbródka, a czarne loki nabrały złotego blasku; tłumaczy poważnie, że kremy z filtrem są niezdrowe. Opowiada o swoich najnowszych francuskich nartach, ale szybko kończy uprzejmą rozmowę i wyciąga z kieszeni pogniecioną mapę. Prostuje ją na stole i głębokim, natchnionym nieco głosem pyta, przekręcając polskie słowa: – Czy poznasz, jak wyjść na Wyżniu Kamziczu Sztrbinu? O, pozrij, sa tu nad Cziernym Stawom pod Rysmi, je taka. Przyglądam się mapie – niebieskimi kropkami są zaznaczone przełęcze układające się w Drogę Gipsy’ego, jedną z trudniejszych skialpinistycznych wycieczek w Tatrach, która w ciągu 25 lat doczekała się zaledwie kilku powtórzeń. Wiem, jak wyjść na tę szczerbinę, możemy iść, tylko kiedy? Vera składa mapę i ze smutkiem mówi: – Pojutrze jadę w Alpy, ale jesienią wrócę i chcę spędzić całą zimę w Tatrach, może za rok będziesz miał więcej czasu i poszlibyśmy już na cały Gipseho prehod?

Wiosna. Zakochani Anglosasi

Wiosną polskie Tatry wypełniają się wycieczkami szkolnymi, a na Słowacji w pustych wysokogórskich schroniskach pojawiają się samotni podróżnicy. Różnią się od jesiennych wariatów tym, że przyjeżdżają z odległych części świata (np. z Australii), są sprawni i dobrze wyposażeni. Nie martwi ich zła pogoda, są na to przygotowani: wyciągają książkę lub siedzą zamyśleni w pustej jadalni. Czasem zajmują się pisaniem albo szkicowaniem. Manifestują swoje przyjazne nastawienie, dostosowują się do lokalnych zwyczajów. W zależności od długości włosów dzielą się na dwa rodzaje: tych, którzy usiłują coś powiedzieć po słowacku (długie włosy), i tych, którzy mówią tylko po angielsku (krótkie włosy). Ci podróżnicy mają też swoją przystań w Zakopanem. To ukryty na Jaszczurówce hostel Good Bye Lenin, prowadzony przez bardzo przedsiębiorczą i ładną dziewczynę.

Pracując w Zbójnickiej Chacie, zaprzyjaźniłem się z jednym z tych podróżników; nie był jednak typowym przedstawicielem swojego gatunku, bo chociaż mieszkał w Anglii i miał długie blond włosy, to pochodził z czeskiego Cieszyna i mówił po śląsku. Deklarował, że jest instruktorem wspinaczki, i chciał rozpocząć działalność komercyjną w Dolinie Staroleśnej, ale i tak, ze względu na podejście do gór, pozostawał bardziej turystą niż wspinaczem lub przewodnikiem. W dodatku zakochał się w jednej z dziewczyn pracujących w schronisku, nie mówił o tym otwarcie, bo chyba miał żonę, lecz od zimy przyjeżdżał co najmniej dwa razy w miesiącu. Siódmego lipca 2009 r. poszliśmy się wspinać (pracowałem do 18.30, więc w ścianę wbiliśmy się ok. 19) i od razu okazało się, że droga nie ma stałych stanowisk, które były zaznaczone na schemacie, i jest zbyt trudna dla klienta, niezbyt szczupłego Anglika; nie chcieliśmy jednak z tego powodu rezygnować. Gabo uśmiechnął się i powiedział: – Nie ma stanowisk, jedyny sposób, żeby się stąd wycofać, to wyjść na szczyt, prowadź, bo jestem zmęczony.

Po czterech wspaniałych wyciągach zaczęło się ściemniać, ale wspiąłem się na wielką półkę. Z tej półki wytrawersowałem w lewo i znalazłem się na dnie łatwego żlebu lub komina. Stamtąd wyszedłem na krawędź Jaworowej Galerii. Gabo miał batonika, zjedliśmy i zorientowaliśmy się, że nasze czołówki zostały razem z plecakami pod ścianą. Zrobiło się zupełnie ciemno, wręcz czarno, w dodatku zaczął wiać wiatr, a ciepłe ubrania również zostały w plecakach. Skały jakby zmieniły charakter, stały się zimne i złośliwe – nawet duże głazy chciały gdzieś spadać. Wtedy Gabo przyznał, że jeszcze nigdy tu nie był, a ja uświadomiłem sobie, że orientacyjnie łatwe zejście Siwym Żlebem jest zasypane śniegiem, niemożliwym do pokonania w butkach wspinaczkowych. Przypomniałem sobie o innej trasie, turystycznej ścieżynce przemykającej południową ścianą, ale ostatnio schodziłem tamtędy w sierpniu 2002 r. Doszliśmy do krawędzi Galerii i nie udało się zlokalizować najmniejszych nawet śladów ścieżki. Zdecydowałem więc, że pójdziemy w stronę grzbietu wznoszącego się nad Siwą Kotliną. Pamiętałem, że jego zbocza mają kilka słabych punktów, są porośnięte trawą poprzetykaną skałami. Gabo absolutnie nie chciał się zgodzić na schodzenie bardzo stromymi trawnikami, poszliśmy więc prosto. Niestety teren zrobił się skalny, a potem urwał. Chciałem zjeżdżać w lewo, Gabo chciał zjeżdżać na wprost, ostatecznie zjechaliśmy w prawo. To był dziwny, długi zjazd w ciemność, jednak udało się dotrzeć do piargów w kotlince między przewieszającymi się skałami. Tam przynajmniej tak strasznie nie wiało.

Źródło: fot. Paweł Grocholski

Nagle księżyc rozświetlił dolinę i zobaczyłem, że pod moimi stopami zaczyna się żleb, którym łatwo można dojść do szlaku. Pogratulowaliśmy sobie z Gabo sukcesu i zbiegliśmy. Schronisko już spało i było w nim ciemno, ale Lenka przygotowała dla nas spaghetti, które starannie zawinięte w srebrną folię i ręcznik czekało w kuchni. Wygrzebałem ser i butelkę czerwonego wina, nie mogłem znaleźć kieliszków, więc musiałem wziąć szklanki. Gabo się rozmarzył: – Paweł, Zbójniczka to najlepsze schronisko na świecie!

Następnego dnia Gabo zabrał swojego Anglika na malutką skałkę ograniczającą Siwą Kotlinę od zachodu, a ja posprzątałem schronisko i pobiegłem na Jaworowy, żeby znaleźć i zdemontować nasze stanowisko zjazdowe. Wycieczka się udała, zlokalizowałem naszą tasiemkę. Mieliśmy szczęście, przypadkowo wybierając optymalną linię zjazdu!

Uprzejmy pan

Pod koniec wiosny i na początku lata pojawiają się w Tatrach nieświadomi spacerowicze. Niewiele wiedzą o górach. Szlaki, wyrysowane kolorową farbą na mapach, są dla nich zdradzieckie. Tymczasem wysoko w górach ciągle jeszcze jest zima lub wciąż zalegają płaty twardego śniegu. Wycieczki nieświadomych spacerowiczów, w przeciwieństwie do szalonych wypraw ofiar literatury, o wiele częściej kończą się tragicznie. Ratownicy przy takich okazjach milczą albo opowiadają głośno o swoich niezliczonych romansach, ale zawsze któryś z nich wyłamuje gałązkę kosodrzewiny i przytwierdza ją do brązowych noszy (dla żywych są nosze żółte lub pomarańczowe).

Klasyczny przypadek: o ósmej wieczorem zaniepokojony mężczyzna dzwoni do TOPR-u, że żona nie wróciła z wycieczki na Rysy i nie odbiera telefonu. Niecałą godzinę później w schronisku nad Morskim Okiem kierownik wyprawy ratunkowej przekazuje mu złą wiadomość: telefon żony loguje się po północnej stronie gór. To informacja, że poszukiwana zginęła albo jest ciężko ranna, lecz ratownik nie chce tego mówić wprost, zresztą zawsze pozostaje cień nadziei, a pan jest spokojny: – Nawet lepiej, że nie zeszła na Słowację, ona lubi fotografować, ma raki i kijki, pewnie niedługo wróci. – Pakujemy się i milcząc, w gęstniejących ciemnościach podchodzimy nad Czarny Staw. Tam zakładamy raki, wyciągamy czekany, krzyczymy, strzelamy, świecimy i powoli idziemy po zamarzającym śniegu. Zatrzymujemy się na Kamieniu, jest już wytopiony i suchy, pijemy herbatę, plotkujemy, światło naszych czołówek dociera do Czarnego Stawu. Kazalnica Mięguszowiecka kusi swoimi zerwami, zaczynamy rozmowę o wspinaniu.

W końcu powyżej Buli docieramy do lawiniska, nad nim znajduję niebieską chusteczkę. Przeszukujemy lawinisko, ale jest płytkie i nic w nim nie ma. Za to poniżej widać wyraźne wgłębienie, ślad zjazdu. Idziemy coraz szybciej, ale ślad znika. Zatrzymujemy się, wystrzeliwujemy pociski świetlne, krzyczymy, zaglądamy w szczeliny między śniegiem a skałą, jednak bez skutku. Wracamy do schroniska, jest pierwsza. Idę budzić pana – zrywa się, jest duży i niezdarny, robi hałas, jacyś turyści krzyczą na niego, że chcą spać, rozpoznaje chusteczkę, słucha relacji z poszukiwań. O świcie, zmarznięci i niewyspani, w kaskach i uprzężach, stoimy na ganku schroniska. Czekamy, bo być może zaraz będziemy potrzebni, tymczasem wysoko leci śmigłowiec, od kadłuba odbijają się promienie słońca, które jeszcze nie dotknęło gór. Maszyna chwilę wisi po słowackiej stronie, okrąża Rysy, zagląda do Doliny Ciężkiej i szybko zlatuje do cienia, nad Czarny Staw, następnie powolutku, z wyraźnym wysiłkiem wspina się, badając szlak, w końcu zatrzymuje się nad Przełączką pod Rysami, po chwili przywozi nam kijki; idziemy szukać pana – tak, to są kijki jego żony. Z centrali rusza nowa grupa ratowników, jesteśmy zwolnieni, jedziemy do Zakopanego.

Źródło: fot. Paweł Grocholski

Wysiadam z land rovera, zdejmuję ciężkie buty, czekan rzucam w kąt pokoju, myję się, idę spać. Niemal natychmiast dzwoni budzik, nastawiony wczoraj jeszcze na ósmą rano, wstaję, zakładam lekkie ubranie i kwadrans później w ostrym słońcu jadę przez zielone doliny. Droga jest kręta, autko trzyma się asfaltu, jakby miało pazury, jest niedziela, wioski jeszcze śpią, śpią też policjanci, po godzinie i 20 min zatrzymuję się we Vratnej. Jestem za wcześnie, przez chwilę obserwuję przyjeżdżających z Bratysławy turystów, ale odsuwam fotel i zasypiam. Po jakimś czasie budzi mnie moja córeczka, entuzjastycznie pukając w szybę samochodu, mamusia zaparkowała obok i teraz patrzy z wyraźną dezaprobatą. Idziemy na spacer w wiosenne, bezśnieżne góry. Po chwili jesteśmy na szerokiej przełęczy, zatrzymujemy się w drewnianym schronisku, zamawiamy kawę z mlekiem i lekkie śniadanie, dla Słowaków to już obiad. Obok są huśtawki, maleństwo bawi się wesoło, a ja dzwonię do ratowników: druga wyprawa także jej nie znalazła, dopiero jacyś turyści o 11.00 natknęli się na ciało.

Lato. Najstarszy turysta

Jestem na Żółtym Szczycie, wspiąłem się południowo-zachodnim filarem i odpoczywam. Czuję zmęczenie po tygodniowym obozie skałkowym z warszawskimi dzieciakami, ale ambitnie planuję, że wybiegnę na Pośrednią Grań, przejdę się przez Ciemniastą Turnię i… Nagle w północnej ścianie Pośredniej Grani dostrzegam coś, co wygląda jak leżące głową w dół zwłoki. Zbiegam na Pośrednią Przełęcz, a stamtąd ścieżką w stronę tego czegoś. Na skałach leży zaplątany w błękitną linę siwiuteńki staruszek. Jest żywy. Robię dla niego miejsce, odsuwam luźne kamienie, odplątuję linę, dziadek ma nieprzytomny wzrok, rany na głowie i skarży się na ból kręgosłupa, a jednocześnie nie chce, żeby wzywać ratowników. Boi się kary za to, że jesteśmy poza szlakiem! Wycieram krew i słucham opowieści o próbie wyjścia na Pośrednią Grań. Nie zapamiętałem, dlaczego zaczął się wycofywać, ale coś źle zrobił i zsunął się chyba 50 m, teraz smuci się, że nie zdobył szczytu.

Nagle wstał, zatoczył się i mówi, żebym kontynuował wycieczkę, on sam już jakoś zejdzie. Mówię, że schodzę właśnie tą samą drogą i możemy iść razem, bo będzie bezpieczniej. Prosi o pomoc w założeniu plecaka, który jest niemożliwie ciężki i nieprzyjemnie mokry. Okazuje się, że w wyniku upadku pękł tzw. camel bag (worek z wodą), ale oprócz camel baga znajduję w plecaku jeszcze dwa pełne bidony. Proszę dziadka, żeby się napił, a resztę wylewam. Poza tym jest tam też trochę sprzętu wspinaczkowego, przepakowuję to wszystko do swojego plecaka, przywiązuję staruszka jego własną liną, zakładam mu znaleziony w plecaku kask i zaczynamy schodzić.

Dziadek się chwieje, ścieżka jest eksponowana, w trudniejszych miejscach stosuję sztywną asekurację. W ten sposób dochodzimy do Dolinki Lodowej. Świeci słońce, pasą się kozice, a staruszek rozgląda się i mówi: – Ja tu już chyba nigdy nie wrócę. – No, niewiele brakowało – odpowiadam. – Dziadek po raz pierwszy się uśmiecha: – Ale mnie sprowadziłeś, dziękuję, ja już sobie poradzę, idź w góry, szkoda dnia.

Omijamy schronisko i człapiemy dalej w dół doliny. Na Siodełku jesteśmy już po zamknięciu kolejki, na szczęście jak zwykle stoi tam auto kolejarzy. Stary kierowca, po krótkich negocjacjach, za 10 euro (chciał 20) zwozi nas na dół. Prowadzę dziadka do Szwajcarskiego Domu, zostawiam pod opieką mojego przyjaciela Piszty i idę po samochód. Staruszek chce się umyć, zanim pojedzie do szpitala, odwożę go do hotelu w Wyżnich Hagach, na pożegnanie wciska mi 50 euro „na benzynę”.

Spotykamy się rok później, zimą, na progu Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Mam okulary i krótkie włosy, dziadek w pierwszej chwili mnie nie rozpoznaje. Mówi, że jest bardzo stary, ma już prawie 80 lat i od tygodnia chodzi po górach, szukając takiego Polaka, który uratował go kiedyś na Pośredniej Grani. Gdy mówię, że to właśnie ja, poznaje mnie, wita się jak ze starym przyjacielem i pyta z wyrzutem, dlaczego nie napisałem żadnego maila. Dowiaduję się, że uszkodził wtedy kręgosłup w odcinku lędźwiowym i leczył się przez pół roku, ale wrócił.

Tłum

W Zakopanem jest za dużo ludzi i za dużo samochodów, przez miasto nie da się ani przejść, ani przejechać. Przewodnicy są zmęczeni i dziwią się samym sobie, że rok wcześniej w listopadzie z radością rezerwowali długie wycieczki w najbardziej eksponowanych terminach za marne trzy stówki. Teraz zastanawialiby się, czy warto iść za sześć. W Kuźnicach do kolejki na Kasprowy tworzy się kolejka.

Wzdłuż czekającego tłumu biegają sprzedawcy wejściówek na określoną godzinę, są też stacze. Stacze są biedniejsi od sprzedawców wejściówek, nie mają możliwości kupowania biletów w internetowej przedsprzedaży, ich oferta jest więc słabsza. Bo co z tego, że stoi się przed wejściem do kolejki od bladego świtu, kiedy i tak wpuszczani są głównie ci z kupionymi wcześniej biletami na konkretną godzinę? W związku z tym problemem niektórzy kolejkowicze idą do delikatesów i przynoszą wódkę, atmosfera robi się weselsza i już wczesnym popołudniem turyści bratają się z ubogimi staczami, tylko trzeźwe matki pozostają w napięciu i usiłują wywołać litość, pokazując opuchłe pociechy, ale inne mamusie nie chcą ich przepuścić. Sprzedające oscypki gaździnki uśmiechają się do nich życzliwie. – Paniusiu, może świeżego buncu? – pytają wyłącznie z uprzejmości, bo znają mantrę o alergiach, i idą w stronę weselszego towarzystwa.

Źródło: fot. Paweł Grocholski

Szlaki i górskie schroniska są w podobny sposób przeludnione. Usiłuję zasnąć na poddaszu Zbójnickiej Chaty, przeraża mnie świadomość, że oprócz mnie jest tu jeszcze 20 innych osób, martwię się o Beatę, że nie zregeneruje sił i jutrzejsze wspinanie będzie ryzykowne. Z drżeniem, że turyści bojący się przeciągów zaraz zaczną na mnie krzyczeć, otwieram okno i na końcu sali widzę uśmiech. – Całe szczęście, że na to wpadłeś – mówi wesoło bardzo młody Czech. Następnego dnia idę z Beatą na Małą Wysoką granią przez Zmarzłe Turniczki. Na Rohatce dogania nas ten właśnie młodzieniec razem ze swoją partnerką. Rozmawiamy, dowiaduję się, że dziewczyna nazywa się Paulina, a chłopak Kuba i są pierwszy raz w Tatrach.

Kilka dni później spotykamy się znowu, tym razem nad Popradzkim Stawem. Oni przeszli przez góry, właściwie nudną magistralą turystyczną, i są bardzo zadowoleni; my, czyli ja z Beatą, jesteśmy troszkę zakurzeni i skołowani po jeździe samochodem w upale i podróży taksówką do samego schroniska. Kubuś pokazuje mi, gdzie jest kuchnia turystyczna, gdzie są szafki, w których turyści zostawiają jedzenie dla tych, co mają mniej, pokazuje mi również wielką salę dla niskobudżetowych tatromaniaków. Nie wiedziałem, że ten górski hotel ma też taką ofertę. Na podłodze leżą karimaty i śpiwory z Decathlonu, obok czeski sprzęt wspinaczkowy, do tego robione w Żylinie słowackie liny Žilmont (sprzedawane pod nazwą Gilmonte). O jeden z betonowych filarów ktoś oparł gitarę. Powietrze jest lekkie i panuje dobra atmosfera.

Oprócz wspinaczy pojawiają się rodzinki rysowników, czyli turystów, którzy chcą zdobyć Rysy. Są to zwykle tatusiowie z 9–12-letnimi dziećmi. Zaokrąglający się i łysiejący panowie swoje wygodne i szybkie fury zostawili na parkingu, teraz ubrani w lekkie i tanie ciuchy oglądają mapy, przeliczają wysokość, zastanawiają się nad możliwością zejścia na polską stronę i wymieniają doświadczenia z osobami, które stamtąd przyszły. Odnoszą się do siebie bardzo życzliwie i pożyczają sobie plasterki na obtarte nogi, bo prawie wszyscy używają syntetycznych butów, które można nazwać kłechłami.

Te plasterki są elementem rytuału, dzieci nie marudzą. Gorzej, jeśli młody, ambitny rysownik z jakiegoś polskiego miasteczka wpada na pomysł, by na wycieczkę zaprosić dziewczynę. Wtedy wszystko układa się źle: najpierw wiele godzin w korkach, gotująca się woda w chłodnicy poczciwego golfa lub innego opla i horrendalnie drogi parking z niemiłym parkingowym, potem jacyś nieplanowani współlokatorzy w jednak dość kosztownym hotelowo-schroniskowym pokoju o niskim standardzie, a następnego dnia dają o sobie znać te nieszczęsne kłechły. Mimo to zakochani ruszają na szlak, po trzech kilometrach tortur zaczynają się łańcuchy – i w tym miejscu albo wycieczka się uda i młodzi odzyskują humor, albo dochodzi do ostatecznej katastrofy. Kiedy wracają wieczorem, od razu widać, co się stało: są uśmiechnięci i rozmawiają bardzo głośno albo milczą, kuśtykając w odległości 30 m od siebie. Mogą się jeszcze kłócić o ostatnie plasterki firmy Compeed i to jest już koniec miłości

Nad Popradzkim Stawem leje. Beata śpi, rysownicy pachną pastą do zębów i dziarsko sprawdzają prognozy pogody, oglądają też swoje mapy i leczą obtarte nogi. Kubuś po wczorajszej wycieczce na Ganek także ma obtarte nogi, bo mama kupiła mu kłechły, ale z miną Buddy leży na leżaku i pije piwo. Kupuję piwo, bo zazdroszczę mu tego relaksu, przychodzi nieuczesana i trochę senna Paulinka w rozczłapanych tenisówkach, które chociaż wyglądają biednie, to jednak nie obcierają jak kłechły, i pozwala sobie na kilka złośliwości pod adresem Kubusia i jego butów. Po chwili na ekranie z mgieł odsłania się Igła w Osterwie. Paulince błysnęły oczy: – Poszedłbyś? Dopijamy piwo i w strugach deszczu ruszamy w stronę Igły. Czujemy się tak lekko, że zaczynamy biec, Paulinka zwalnia, żeby zrzucić mokry gore-tex, i oświadcza: – Moja babička mówiła, że deszcz to są pocałunki nieba z ziemią. Z tego powodu, kiedy pada deszcz, ludzie powinni zostawać w domach i się kochać.

Po 25 min jesteśmy na Przełęczy pod Osterwą. Przestaje padać, idziemy na Osterwę i szu-kamy Igły, ostrożnie zaglądając w urwisko; zaczynam się martwić, dlaczego pomyślałem sobie, że Paulina umie się wspinać. Na szczęście w kruchym i stromym żlebiku taternicy wy-deptali wygodne stopnie w trawie, po tych stopniach schodzimy na maleńką przełączkę. Samo wyjście okazuje się łatwe, w pewnej skale. Paulinka przestaje gadać i wspina się bardzo ładnie, słońce piecze niemożliwie, jesteśmy na szczycie. Z radością zauważam, że ktoś zostawił dosyć długi kawałek liny. „Gdyby Paulinka przestraszyła się w czasie schodzenia, podam jej ten sznurek” – myślę z ulgą.

Schodzimy z Igły, znajdujemy wystawione do słońca miejsce i suszymy mokre ubrania. Paulinka opowiada historię o tym, jak wyrzuciła do wody naszyjnik, bo miała dwa, każdy od innego chłopaka, i interesuje się moim tybetańskim amuletem, który dostałem od ćwiczącej jogę koleżanki. Odpowiadam, że jest to phurba, maleńki sztylet o trzech ostrzach zakończony głową smoka. Smok ma w koronie trzy czaszki, te trzy czaszki symbolizują trzy demony, których złą moc pożera smok. Jeden demon oznacza przywiązanie, drugi – zniechęcenie, a trzeci – ignorancję. Sam trzon sztyletu ma zapewniać stabilizację, smok symbolizuje mądrość, jest też reprezentantem czterech żywiołów. Paulinka uśmiecha się, ziewa i mówi: – To ja myślałam, że język polski jest taki prosty w zrozumieniu, a ty mówisz po słowacku!

Wychodzimy na taras schroniska. Beaty nie ma, bo poszła na spacer, a Kubuś siedzi z jakimiś dziewczynami. Ma delikatne dłonie, gładziutką twarzyczkę, niebieskie oczy i brązowe włosy, jest młodszy od Paulinki i niedługo skończy 18 lat. Przedstawia nas swoim nowym koleżankom, potem mówi, że na obiad ugotował ryż i można do niego dodać pesto, bo nie znalazł nic innego. Jemy razem z jednej menażki, Paulinka i Kubuś bardzo mi zazdroszczą, że chodzę sobie po górach i mam z tego pieniądze, mówią, że muszę być najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Żadnej szkoły, żadnych egzaminów maturalnych, tylko góry i wspinanie, czy może być coś piękniejszego?

Paweł Grocholski

Artykuł ukazał się w kwartalniku "Tatry" (nr 62-63, zima 2018), wydawanym nakładem Tatrzańskiego Parku Narodowego.

"Tatry” można kupić w empikach i sklepach górskich w całej Polsce, w zakopiańskich księgarniach, w niektórych schroniskach i w wybranych punktach wejść do TPN oraz za pośrednictwem księgarni internetowej: sklep.tpn.pl. Poprzez stronę najłatwiej również zamówić prenumeratę kwartalnika.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.

Podziel się opinią