Czyżby czytelnicze modły zostały wreszcie wysłuchane? Wygląda na to, że przynajmniej w przypadku kolejnej części cyklu Królestwa Zmierzchu Toma Lloyda – tak. Po niewątpliwie dobrym Siewcy burzy przyszedł czas na Herolda zmierzchu, który nie tylko nie jest słabszy od swego poprzednika, ale – co rzadko spotykane – okazał się od niego lepszy. Przed okrzykiwaniem cyklu mianem „fenomenalnego” trzeba się oczywiście wstrzymać do ostatniego tomu (oraz zapewnienia autora, że nie stworzy kontynuacji), ale już teraz można ze spokojem sumienia stwierdzić, że to solidna literacka robota. Przynajmniej w znanej dotychczas części, a tych Królestwo Zmierzchu ma ostatecznie liczyć aż pięć.
Epicki rozmach, opowieść o pragnieniu władzy, poszukiwaniu miejsca w świecie, pogoni za ideami, niespokojnych czasach konfliktów i wojen, jakie targają Krainami… Powtarzalność w literaturze nie jest wadą; wadą jest tylko nuda, a tego błędu Lloyd nie popełnia. Po śmierci Bahla, wybraniec Nartisa, lord Isak, niedługo cieszy się względnym spokojem i rozkoszami dworskiego życia: niepozorne Scree, do którego przed powrotem do swego państwa musi dotrzeć, opanowuje cień. Tajemnicze siły ściągają tam niemal wszystkie liczące się w Krainach potęgi: przedstawicieli możnych rodów, magów, najemników, nekromantów, pomniejsze bóstwa… W powietrzu, oprócz rosnącego nienaturalnego upału, wisi coś jeszcze, coś dużo mniej uchwytnego, co sprawia, że miasteczko pogrąża się w szaleństwie. Gorączkowo zawiązują się układy, pozorni wrogowie stają się sprzymierzeńcami, a bogowie zostają obaleni. W nieznośnej spiekocie odczuwa się także atmosferę zadumy i przejmującego smutku: bohaterowie tracą złudzenia co do – najogólniej – istoty
rzeczywistości, w jakiej przyszło im żyć, a to sprawia, że tę wyimaginowaną dziejową zawieruchę ogląda się jakby od wewnątrz, bo niezależnie od rozmiarów okrucieństwa, jakie przybiera ta przedziwna wojna, największe spustoszenie dokonuje się w psychice postaci. Kreślone przez Lloyda sytuacje mogłyby być miałkie i kiczowate – jak choćby zdumiewające uczucie, które rodzi się pomiędzy wampirzycą Zhią Vukotic i agentem króla Emina. Widać jednak, że autor rozumie delikatną granicę pomiędzy czułością i czułostkowością, nie tylko zresztą w tym konkretnym przypadku – Lloyd po prostu nie przekracza granic, poza którymi książka stałaby się wyłącznie sentymentalnym bełkotem przyozdobionym w fantastyczny sztafaż. Odwieczne w fantasy zmagania Dobra ze Złem znajdują tu swoją równie odwieczną odmianę, w której nikt nie jest do końca dobry, albo do końca zły, a podstawową rozterką staje się kategoria wyboru moralnego i jego konsekwencji. Wszystko było, wszystko się powtarza – i dobrze, że tak się dzieje, jeśli pisarz umie
odświeżyć to, co już znane, sprawiając, że można owo „znane” odkrywać na nowo. Lloydowi odświeżanie wychodzi jak dotąd wyśmienicie.