Gdyby krytycy literatury wymyślili plebiscyt na najbardziej irytującą książkę roku, z pewnością Pajęczyna Remigiusza Spólnego byłaby jednym z faworytów do zdobycia głównej nagrody. Nieprzekonująca fabuła, sztuczne dialogi i pseudoegzystencjalne dywagacje to tylko niektóre z elementów, przemawiających za niekwestionowanym zwycięstwem tej właśnie pozycji.
Historia opisana w Pajęczynie przypomina poniekąd Złotego pelikana Stefana Chwina. Otóż starszy mężczyzna, na emeryturze, zaczyna odczuwać „nijakość” swojego dotychczasowego życia. Życie to płynie spokojnie, w sielskim, wiejskim pejzażu podwrocławskich Królikowic i polega głównie na oglądaniu telewizji oraz intensywnym rozmyślaniu nad błędami przeszłości. Istotnym elementem egzystencji Ryszarda Kalińskiego są też zakrapiane spotkania z kolegami ze wsi, nie pozbawione werbalizowanych już refleksji o polityce, młodzieży, kontaktach damsko – męskich, a nawet Internecie czy cyberprzestrzeni (sic!). Jednak takie życie nie daje naszemu bohaterowi satysfakcji i postanawia on doświadczyć tajemnicy istnienia w bardziej przejmujący sposób. Przyłącza się do dworcowego kloszarda zwanego Ogrodnikiem, który w przejściu podziemnym sprzedaje zrobione naprędce bukiety kwiatów.
I na tym podobieństwa Spólnego z Chwinem się kończą. Tak jak dla bohatera Złotego pelikana zejście do podziemia bezdomnych było wyborem moralnym i oczyszczającym, tak dla Kalińskiego, byłego funkcjonariusza UB, stanowi pewną alternatywę, którą od czasu do czasu można ewentualnie zastosować. Po co? Aby zagłuszyć wyrzuty sumienia? Trochę masochistycznie poczuć się wyrzuconym za nawias?
Ogrodnik wprowadza Dziadka, bo tak zaczyna określać Kalińskiego, w środowisko ulicznych grajków (Flet), alkoholików szukających dorywczego zajęcia (Grosik), narkomanów (Krzysztof), którzy znaleźli bezpieczne schronienie u Matuli. Tam też poznaje Princessę – młodą dziewczynę, która po śmierci ukochanego Krzysia, z nieśmiałej, zagubionej istoty przeistacza się w bezwzględną femme fatale. Staje się niczym Nadieżda Tumska z „Ekstradycji”, a porównanie to nie jest bezzasadne, ponieważ to właśnie Princessa jest motorem napędowym kryminalnego (i erotycznego) wątku tej historii.
Wydawać by się mogło, iż w końcu będziemy mieli do czynienia z ciekawą powieścią współczesną osadzoną w realiach południowo – zachodniej Polski lat dziewięćdziesiątych. Główny bohater to były ubek, profesja ciesząca się, zwłaszcza ostatnio, ogromnym zainteresowaniem, szukający miłości i swego miejsca w świecie, natura to wszak refleksyjna i złożona. Jego spostrzeżenia dotyczące polskiej rzeczywistości w dobie kapitalizmu miały być głosem pokolenia, żyjącego sentymentami przeszłości. Uwikłany, oczywiście wbrew swojej woli w przestępcze porachunki, miał stać się everymanem, który wygrywa walkę ze złem w imię dobra i przyzwoitości. Bo tak naprawdę Spólny nie napisał intrygującej powieści współczesnej, gdzie, jak w zwierciadle, odbija się nasz kraj i jego społeczeństwo. On stworzył staroświecki moralitet, w którym jasna i ciemna strona walczą o duszę emerytowanego ubeka.
< strona> Pod pozorami fabuły, która w zamierzeniu ma być intrygująca, a w rzeczywistości jest banalnie przewidywalna, autor stara się nam przekazać swoje sądy na temat współczesności. Czyni to w klasyczny sposób – wkłada je w usta swoich bohaterów, którzy jednak zamiast prowadzić prawdziwie żarliwe dyskusje, zachowują się jakby byli papierowymi aktorami tragedii greckiej. Wypowiadają się na temat narkomanii, antysemityzmu, rozpowszechnionego materializmu, zaniku więzi międzyludzkich, mówią o sztuce, o duszy, wierze, oczywiście o demokracji i komunizmie. Wszystko to jednak zupełnie bez przekonania, publicystycznie i sztucznie.
Wyjątkowo irytujący jest również fakt, iż książka aż roi się od metafizycznych refleksji i egzystencjalnych pytań, na które poszczególni bohaterowie szukają jednoznacznych odpowiedzi. Niemało w niej też sentencji rodem z „Kalendarza Babuni” dobrych na każdą okazję. Niektóre są rzeczywiście „bardzo” odkrywcze: „Cóż, rodzą się i żyją na świecie różni ludzie. Problemem jest znalezienie osoby, która rozumiałaby, akceptowała cudzą odmienność i umiała dwie różne osobowości scalać.” Albo: „Łatwo, niezależnie od wieku, poddać się mylnym osądom i wyobrażeniom o innym człowieku na podstawie fałszywych przesłanek, nabytych uprzedzeń czy autosugestii”. Bądź też: „Życie to dług w banku, na stare lata najciężej spłacać.” Właściwie, czytając „Pajęczynę” dobrze jest mieć w ręku jaskrawy zakreślacz, aby tego typu „perełki” nam nie umknęły, bo choć z jednej strony drażnią swoją banalnością, to jednak przy odpowiednim nastawieniu mogą pełnić rolę humorystyczną.
Ostatnim elementem, choć może najistotniejszym, który wpłynął na niską ocenę tej powieści w moich oczach, jest zupełny brak wyczucia językowego. Nie trzeba być fachowcem w dziedzinie literatury, aby wiedzieć, że nie tylko fabuła, sposób narracji i przekazywane sensy budują tekst literacki, ale czyni to przede wszystkim język. Ta cienka materia, która czasem stanowi trzon tekstu, a innym razem jest zupełnie niezauważalna, tutaj trzeszczy, zagina się i wręcz przeszkadza w odbiorze powieści.
Mamy wrażenie, iż pisarz nigdy nie słyszał o zjawisku indywidualizacji języka. Każda z jego postaci – czy to kloszard czy rolnik, studentka czy policjant mówi właściwie tak samo. Na podstawie wypowiadanych kwestii nie bylibyśmy w stanie zidentyfikować żadnego z bohaterów książki. Poza tym język powieści, która ma postać wewnętrznego monologu głównego bohatera, nie ma nic wspólnego z językiem powszechnie używanym, a już na pewno nie z językiem mówionym. Bo który z gangsterów powie do swojej ofiary: „Zgredziku, chcesz żyć czy zdechnąć? Brzydzę się przemocą, zabijaniem. Nie cierpię tego, boleję...”? Anachroniczność poszczególnych wypowiedzi, bądź też ich zbytnie przeintelektualizowanie, zwłaszcza w warstwie leksykalnej, wpływają na nieautentyczność i sztuczność przekazywanych treści. De facto: czytelnika one nie przekonują, a czasami brzmią wręcz fałszywie.
Wobec takich ewidentnych braków, książki nie ratuje nawet ciekawa i na swój sposób wymowna metafora współczesnego świata jako pajęczyny. Jest to świat zamknięty w swojej własnej przestrzeni, tysiące dróg i skrzyżowań oznaczają w nim niezliczone możliwości i scenariusze tajemnicy życia. „Jednak pajęczyna zamknięta jest kręgiem niemożności – światem, z którego pająkowi wyjść na trwałe nie sposób, i wszystko, co w niej jest, ma koniec.” Na szczęście trwałe wyjście z książki Spólnego jest możliwe i następuje wraz z ostatnią stroną. Czytelnik przebiega ją szybko z ulgą, że udało mu się jakoś przebić przez matnię słów i w miarę cało, choć z lekkim bólem i mętlikiem w głowie z niej wydostać. Bowiem Pajęczyna Spólnego oblepia, ale dosyć łatwo jest ją z siebie zmyć i nie pozostawić po niej śladu.