Aborygeni są wkurzający, męczący, motywy ich postępowania niezrozumiałe, samo postępowanie – nielogiczne. Człowiek odbija się od nich jak od ściany, chciałby ich polubić, bo przecież są taką udręczoną mniejszością, ale się nie da. Nie da się – bo i jak tu polubić takiego zalkoholizowanego do szpiku patałacha, który siedzi godzinami na środku trawnika, czekając nie wiadomo na co?
Eseje Mateusza Marczewskiego mówią wiele zarówno o Aborygenach, jak i o ludziach Zachodu. W irytacji, jaką budzą australijscy autochtoni, odbija się nasze wyobrażenie o tym, jak powinno wyglądać zachowanie człowieka, czym powinna charakteryzować się kultura. Otóż działania powinny mieć cel, a aktywność przebiega określonymi torami, wyznaczonymi przez drogi, chodniki, linearne trasy; wobec tego wielogodzinne siedzenie czy snucie się nie nastawione na żaden efekt potrafią doprowadzić racjonalne umysły do białej gorączkigorączki. I cóż to za opowieści o kulturze liczącej kilkadziesiąt tysięcy lat – gdzie jej materialne dowody? I gdzie jest wspaniałość tej kultury, jeśli potrafiły ją zniszczyć w tak krótkim czasie głupie markety i alkohol?
Odpowiedzi na te pytania albo nie ma, albo wprowadzają one jeszcze większe zagmatwanie. Aborygeński świat uparcie broni się przed udostępnieniem nam swoich tajemnic – i to za pomocą inercji, od której nastawiona na aktywne poznawanie, zdobywanie i usuwanie przeszkód mentalność białego odbija się jak od ściany. Nie ma porozumienia między białymi i czarnymi mieszkańcami Australii, nie ma praktycznie żadnej wymiany, te dwa światy istnieją – jak to opisuje Marczewski – jak olej i woda, przylegając do siebie, a jednak się nie mieszając. Nie udaje się uczynić z Aborygenów przyjaznych mieszkańców skansenów, w których prezentowaliby oni uproszczoną wersję kultury zaciekawionym turystom. Nawet gdy ktoś z całym sercem podejdzie do sprawy – jak Japończyk Hero, który zjechał Australię wzdłuż i wszerz – nie oznacza to, że w uznaniu dla tego wysiłku Aborygeni otworzą przed nim serce. Będą dalej siedzieć w milczeniu, niewzruszeni, otępiali, wkurzający. Bezwolni wobec postępującego upadku swojej cywilizacji, ale nawet w
tym upadku silni siłą bezruchu.
Marczewski raz po raz obija się o mur stojący między światem białych a światem Aborygenów. Wciąż i wciąż na nowo przekonuje się o tym, że zrozumienie/porozumienie jest niemożliwe. Próbuje odnaleźć godność społeczeństwa zdegenerowanego i odsuniętego na margines, ale raz po raz ponosi porażkę; to społeczeństwo albo samo się kompromituje, albo samo godzi się na rolę popychadła – lub też jego głos ginie niezrozumiany w stechnologizowanym i sterylnym środowisku australijskiej nowoczesności. Autor** Niewidzialnychchciałby chyba stać po stronie Aborygenów, ostatecznie jednak trafia pomiędzy nich a białą, miejską wersję Australii – świat tak uładzony i wypieszczony postępem, że nie da się w nim żyć, albo choćby i zasnąć spokojnie na trawniku, bo to wywoła histerię w przechodniach nieprzyzwyczajonych do takiej samowoli. Łatwo byłoby sprzeciwić się temu światu – narośli na dzikiej Australii – i opowiadać się za pokrzywdzoną ludnością tubylczą, ale Marczewski tego nie robi, chyba po prostu mu się to nie udaje,
trudno jest sympatyzować tu z kimkolwiek. Podobnie trudno jest też kogokolwiek oskarżać o obecny stan rzeczy; wiadomo, zaczęło się od najazdu białych, ale później historia się zapętliła, choć z jeszcze innej strony – bilans win wypada zdecydowanie na niekorzyść przybyszy. Autor podsuwa inne lustro, które unaocznia ten fakt: historię imigracji z Afganistanu. I tylko kilka okruchów piękna rozświetla obraz malowany w **Niewidzialnych – przede wszystkim wspaniały esej Iluminacja, który (nawet jeśli tylko na chwilę) unieważnia całą beznadzieję, jaka wyłania się z poprzednich rozdziałów.