Opowieść syna o ojcu, byłym „szefie dużego miasta”, udokumentowana jest bardzo szczegółowo fragmentami listów, wycinkami z gazet, papierami znalezionymi w archiwach wielu miast Europy. Ścieżka kariery, przekonania, charakter zmarłego w 2004 roku Wernera Ventzkiego są odtworzone z nieznoszącą niedokładności drobiazgowością. Obraz ten uzupełniają zdjęcia: ojciec przy pracy, matka w ogrodzie z psami, ojciec z synem w górach patrzący na siebie nawzajem z uśmiechem.
Biografia spisana przez kochającego syna celem upamiętnienia drogiego ojca? Nie, szarpiąca nerwy próba uporania się z faktem: ten, który sprowadził mnie na świat, sprowadził śmierć na setki Żydów. Ordynarny nazista, do końca życia wyznawca faszystowskiej ideologii.
Dzieci byłych nazistów czynnych podczas drugiej wojny światowej często muszą korzystać z pomocy psychiatrycznej. Podstawa ich życia jest horrorem przekraczającym możliwości pojmowania: pochodzą od ludzi, którzy uczestniczyli w masowym torturowaniu i mordowaniu. Świadomość tego jest tak destrukcyjna, że wielu z nich cierpi na depresję prowadzącą do myśli o samobójstwie.
Jens-Jürgen Ventzki, syn człowieka, który za nazistowskiej okupacji był nadburmistrzem Łodzi, nie zachodzi aż tak daleko, ale lepiej powiedzieć – nie pisze o tym. Jego cierpienia nie są na pierwszym planie, o jego życiu właściwie nic nie wiadomo. W centrum stoi jego ojciec. To, jaką męczarnią jest stopniowe uświadamianie sobie prawdy o ojcu, sączy się w różnych miejscach książki jak gęsta trucizna, ale nigdy nie jest niekontrolowanym krzykiem rozpaczy. Mam wrażenie, że Ventzki opowiada przez ściśnięte gardło, tylko co jakiś czas ujawniając emocje w pojedynczych zdaniach: „Jak matka mogła mnie wydać na świat, gdy dzieci z Łodzi były wysyłane do gazu?”, „Cisza. Brak słów. Uczucie obezwładnienia”. Z wielkim trudem trzyma się w ryzach – inaczej pewnie popadłby w szaleństwo.
Sytuacja jest tym trudniejsza, że Ventzki-syn nie ma możliwości konfrontacji z ojcem. Za jego życia najpierw, jako młody człowiek, nie zdawał sobie sprawy z działalności ojca podczas drugiej wojny światowej. Panująca w domu zmowa milczenia na ten temat i oficjalna wersja, że ojciec był tylko urzędnikiem państwowym nie mającym nic wspólnego z Zagładą, nie skłaniały do krytycznego spojrzenia. Kto zresztą chciałby w ten sposób spojrzeć na własnego ojca, który z upływem czasu stał się kochanym przez wnuki dziadkiem? Publikacje w polskich i enerdowskich gazetach na temat zbrodniczej działalności Wernera Ventzkiego, aktywnie przyczyniającego się do wysyłania Żydów z getta do obozu zagłady w Chełmnie, polskie starania o ekstradycję – znaczna część takich sygnałów ostrzegawczych nie przedostawała się na drugą część żelaznej kurtyny, do RFN, gdzie oczyszczony w latach 60-ych w procesie „denazyfikacji” Ventzki mógł spokojnie pełnić funkcje urzędnicze. Jak zresztą wielu aktywnych podczas wojny nazistów, którzy
nigdy potem nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności. Werner Ventzki, nazista do szpiku kości, pełen pogardy dla Żydów i Polaków, obmyślający strategie likwidacji ludności żydowskiej, a także chorych i niepełnosprawnych, po wojnie pracował w Federalnym Ministerstwie do Spraw Wypędzonych, Uciekinierów i Ofiar Wojny!
Ta swoista ochrona ze strony państwa nie skłaniała do baczniejszego przyjrzenia się ojcu i zadania mu pytań o jego rolę w wojennej Łodzi. Jens-Jürgen Ventzki przyznaje, że jako nastolatek miał jednocześnie i znikomą wiedzę, i zbyt mało odwagi, by zmierzyć się z tym tematem. Wierzył – wolał wierzyć – w zapewnienia rodziców, że ojciec nigdy nawet nie był w getcie i nie miał nic wspólnego z cierpieniami Żydów. Czy zresztą można mu się dziwić? Długo odsuwa on od siebie niepokojące myśli, podejrzenia. Unika konfrontacji z ojcem – i z samym sobą, zadającym pytania nie do zniesienia. Nigdy nie przeprowadza tej decydującej rozmowy z ojcem. Jednak siebie samego dręczy bez skrupułów. Jego droga przez mękę zaczyna w 1990 roku, gdy na wystawie o łódzkim getcie widzi kopię listu do ojca w sprawie „udostępnienia” odzieży „zwolnionej” przez Żydów do ponownego wykorzystania przez niemieckie organizacje socjalne. W tym momencie zaczyna się proces mozolnego odkrywania tożsamości ojca w archiwach i muzeach, proces, którego
Ventzki-syn tak bardzo chciał uniknąć. Wielokrotnie próbuje on chwytać się najmniejszych wątpliwości: może ten człowiek na zdjęciu to nie ojciec? Może ojciec nie znał faktycznej sytuacji w getcie? Może był tylko zwykłym urzędnikiem? I za każdą taką próbą wychodzi pokonany i zraniony. Dowodów na winę ojca jest aż nadto. A syn tą winą obarcza samego siebie.
Nie ma litości ani nadziei w tej opowieści. Jedynymi momentami, w których pojawia się jakieś światło, są spotkania Jensa-Jürgena Ventzkiego z ludźmi, którzy przeżyli pobyt w łódzkim getcie. Wszyscy ci ludzie bez wyjątku są niezmiernie wzruszeni, życzliwi, gościnni; widać, że spotkanie z synem dawnego oprawcy jest dla nich ogromnie ważnym i emocjonalnym przeżyciem. Chciałoby się wierzyć, że w ten sposób ich cierpieniu choć na chwilę staje się zadość, a wina zostaje choć w niewielkiej części odkupiona. Ale to chyba tylko sentymentalne nadzieje w obliczu niewyobrażalnej skali zła.