Zawsze, kiedy już myślę, że mam za sobą zbyt wiele przykrych doświadczeń, by wpaść w pułapkę marketingu szeptanego, zdarza się taki wypadek, jak debiutancka powieść Jesse’a Bullingtona. Spodziewałam się po niej nawet dokładnie nie wiem czego, ale z całą pewnością nie tego, co znalazłam za intrygujacą okładką.
Historia braci Grossbart prawie pokonała mnie po ledwie kilkudziesięciu stronach stężeniem bezcelowej brutalności i czystej obrzydliwości - dotarłszy do sceny zbliżenia płciowego pomiędzy Heglem Grossbartem a czarownicą Nicolette, po raz pierwszy w życiu byłam o włos od pewnej nieprzyjemnej reakcji fizjologicznej pod wpływem lektury. Musiałam przerwać obcowanie z tekstem na ładnych kilka dni. Sugestywności opisów Bullingtonowi zatem z pewnością odmówić nie można.
Koncepcji właściwie także nie - smutna historia bezwzględnych braci to współczesna wariacja na temat średniowiecznego moralitetu, z konsekwentną stylizacją językową (przekładająca tekst Małgorzata Strzelec z pewnością nieźle się napracowała), dla większej pikantności doprawiona elementami horroru, groteski i - w założeniu zapewne mającą wzbudzić kontrowersje i obrazoburczą - pseudoteologią.
Nic jednak nie mogę poradzić na to, że połączenie powyższych elementów nie tylko do mnie nie przemówiło, ale wręcz odrzuciło.Zohydzenie bohaterów było niewątpliwie autorską intencją, wątpię jednak, czy zamierzenie owo obejmowało również obrzydzenie czytelnikowi lektury jako takiej. Tymczasem przez tekst, po przemęczeniu tego, co najgorsze, czyli początku, wciąż brnie się z trudem. Mimo prostej fabuły (Grossbartowie podróżują do Egiptu po dziedzictwo przodka, po drodze mierząc się z czarownikami i potworami, a niekiedy jednym i drugim jednocześnie, a także stawiając czoło demonom) i obecności nielicznych wątków pobocznych (a może właśnie z tego powodu?), z literacką materią trzeba nieustannie walczyć, przebijając się przez opisy kolejnych starć i groteskowych potworności bez najmniejszego zainteresowania, za to z rosnącym znużeniem.
Paradoksalnie, jeśli zważyć jej fabularną prostotę, powieść wydaje się przekombinowana.Niewątpliwie jest też przeładowana różnymi wariantami tych samych elementów, co nie pomaga, a już na pewno nie przechodzi w jakość. Efekt nadmiernego wzmocnienia jest raczej odwrotny - szybko obojętnieje się na potworności, bluźnierstwa i mordy, potykając się o takowe co dwa kroki.
Z największą satysfakcją i nieskrywaną ulgą powitałam koniec lektury - nie tylko, a nawet nie przede wszystkim, z powodu typowego dla moralitetu zakończenia. Smutna historia jest niewątpliwie książką specyficzną, jednak nie o taką oryginalność walczyliśmy. A przynajmniej ja na pewno nie. Nie wykluczam jednak, że znajdą się osoby, którym debiut Bullingtona przypadnie do gustu, gdyż nie jest całkowicie pozbawiony zalet. Giną one jednak w chaotycznej pogoni za efektem, który w ostatecznym rozrachunku jest co najmniej równie subtelny jak Grossbartowie. I co najgorsze, prawdopodobnie tak właśnie być miało.