Nie tylko autor książki zadał sobie to nieco metaforyczne, ale niepozbawione sensu pytanie, postawione w tytule. Można podejrzewać, że każdy, kto ma świadomość tego, co się działo w kulturze masowej w ciągu ostatniego półwiecza, musiał zarejestrować rozgłos wokół „Gwiezdnych wojen” – jeśli nie poczynając od oryginalnej trylogii, to od jej późniejszej o mniej więcej dwie dekady zremasterowanej edycji – i przynajmniej raz zastanowić się, co takiego jest w tej kosmicznej bajce, że od blisko czterdziestu lat przyciąga ona coraz to nowych fanów, że bilety na pierwsze emisje kolejnych wersji są wykupywane na pniu, że dorośli ludzie z całą powagą stawiają na półeczce z pamiątkami plastikowy kubek z nadrukowanymi fotosami z filmu albo znajdują przyjemność w mozolnym, własnoręcznym produkowaniu repliki stroju ulubionego bohatera i, co jeszcze bardziej niewiarygodne, w pojawianiu się w tymże stroju w miejscach publicznych.
Bo przecież filmów science fiction nakręcono co niemiara. Owszem, niektóre z nich stały się popularne, ale żaden z nich nie wrósł w masową świadomość tak bardzo, by odniesienia do niego były czytelne dla tylu ludzi w różnym wieku i z różnych środowisk; jak zaobserwował Taylor, „na zajęciach jogi prowadzący wyjaśniał technikę oddechu ujjayi: ‘Po prostu oddychajcie jak Darth Vader’”, a ileż to razy i my sami mówimy „Gwiezdnymi wojnami”, wtrącając w swoje wypowiedzi takie frazy, jak „mam złe przeczucia”, „lubisz mnie, bo jestem łajdakiem” czy (a jakże!) „niech Moc będzie z tobą!”. Żadnego z nich nie obudowano kilkoma suplementarnymi filmami i serialami animowanymi, kilkudziesięcioma komiksami i (tak, tak!) dobrze ponad setką powieści, opowiadających nie tylko wcześniejsze i późniejsze losy filmowych bohaterów, ale i historie zupełnie nowych postaci.
Kim trzeba być, żeby taki wyjątkowy wszechświat wykreować? I, jeszcze ważniejsze, co i jak należy zrobić, by nim zainteresować miliony czy może nawet już miliardy widzów mówiących setkami języków, w tym jednym tak mało znanym, „że wykorzystano go w kryptografii w czasach II wojny światowej”?
Chris Taylor, dziennikarz „Time’a” i zapamiętały fan sagi Lucasa, zadał sobie mnóstwo trudu, szukając odpowiedzi na te pytania i sporo innych, wyłaniających się już w trakcie poszukiwań. Rezultat to ponad pięćset stron tekstu napisanego stosunkowo drobnym drukiem, z nieprawdopodobną liczbą dat, nazwisk i innych szczegółów. Kto i kiedy wypowiedział słowa: „Musi być coś ponad tym. Moc”? Jaką nazwę miał pierwotnie nosić „starożytny zakon galaktycznych strażników”, których poznaliśmy jako Jedi? Komu/czemu zawdzięcza swoją nazwę/nazwisko planeta Tattooine, lud Wookieech, Darth Vader, Han Solo? Dlaczego Starkiller zmienił się w Skywalkera? Ile razy Lucas przerabiał scenariusz epizodu IV? Jaką rolę w historii „Gwiezdnych Wojen” i w ogóle w historii filmu odegrały drzwi, które zamówiono do biura studia American Zoetrope? Po ile pewien brytyjski projektant sprzedawał własnej roboty repliki hełmów szturmowców i jaką kwotę nakazano mu zapłacić tytułem odszkodowania dla Lucasfilmu? Jak można wstąpić do Legionu 501?
Czy i w jakim stopniu ta masa ważnych faktów i mniej znaczących ciekawostek jest w stanie wzbudzić zainteresowanie czytelnika, który jeszcze żadnej części „Gwiezdnych wojen” nie widział (a może nadal nie ma zamiaru tego zmienić), pozostaje kwestią otwartą. Bo właściwie nie trzeba się nawet interesować akurat tym określonym gatunkiem, by z relacji Taylora wyekstrahować informacje na temat mechanizmów działania przemysłu filmowego i całej jego otoczki marketingowej. Ale nie da się ukryć, że znacznie lepiej się czyta, kiedy się już wie, kto jest kim w gwiezdnej sadze i co mu się przydarzyło, a jeszcze lepiej – jeśli prócz filmów zna się też i parę książek z lucasowego uniwersum. Choć nawet wtedy można podczas lektury doznać lekkiego poczucia zagubienia ze względu na ani całkiem chronologiczny, ani całkiem tematyczny układ tekstu. Można zrozumieć, dlaczego autor na akurat taką wersję się zdecydował, jednak faktem pozostaje, że jeśli po zakończeniu czytania zapragniemy powrócić do jakiejś określonej informacji,
możemy mieć z jej odszukaniem spore trudności, zwłaszcza że tytuły rozdziałów, skądinąd pomysłowe i ładnie brzmiące, nie zawsze jasno zdradzają, jakie treści się pod nimi kryją (o ile np. „Nadchodzą klony” czy „Jak być Bobą?” są dość jednoznaczne, o tyle „Kraina Zoom”, „Wszystko gra” czy „Wszechświat do użytku” już niekoniecznie).
Drobną niedogodnością może być też garstka potknięć redaktorsko-korektorskich, jak błędy w pisowni („Supermen” – trzy razy w jednym akapicie; „Tommorrow” – dwa razy w jednym akapicie; „Rhapsody” – tylko raz, ale akurat w takim miejscu, że prowadzi to do zasadniczej pomyłki: „Rhapsody” to włoski zespół powermetalowy, który nie ma nic wspólnego z utworem „Jedi Code”, pochodzącym ze wspólnej płyty amerykańskiej raperki Rapsody i dwóch innych solistów rapowych/hiphopowych; „Palpanine” – trzy razy w jednym akapicie) i/lub odmianie nazw własnych ( „Cronkitego” – pięć razy na 2 stronach; nazwisko Cronkite – czyt. „kronkajt” – ma na końcu nieme „e”, a więc odmienia się: Cronkite’a, Cronkite’owi itd.), jak też jedno zdanie, z którego chyba wypadł kawałek lub też wkleił się nie ten, co trzeba, bo zrozumieć jego pierwszej części nijak się nie da: „Pamiętaj, jeśli jesteś się odbyć religii Jedi, jesteś również domyślnie rycerzem Jedi” [s.91].
Oczywiście, jak na publikację tej objętości nie jest to wiele (choć zawsze lepiej się czyta, gdy takich usterek brak). Za to na plus polskiemu wydawcy trzeba doliczyć rozwiązanie graficzne okładki – znacznie ładniejsze i wymowniejsze od oryginalnego. Sama ta okładka jest tak urzekająca, że przyciągnie wzrok każdego fana, a jeśli jeszcze będzie wiedział, co znajdzie w środku – pewnie nie oprze się pokusie…