Ewa Demarczyk na co dzień była niepozorna, dopiero na scenie wstępowało w nią coś demonicznego. Jej talent rozbłysnął w latach 60. w Piwnicy pod Baranami. „Grande Valse Brillante” wcale nie brzmi dziś mniej przejmująco niż wtedy: „Czy pamiętasz, jak ze mną tańczyłeś walca / Z panną, madonną, legendą tych lat / Czy pamiętasz, jak ruszył świat do tańca / Świat, co w ramiona ci wpadł...”.
Tak się złożyło, że o legendzie tamtych lat, niemal na początku jej kariery, Bruno Coquatrix, dyrektor paryskiej Olympii, powiedział: „to będzie moja druga Edith Piaf”. Zaproponował Polce kontrakt. Walczył, by zechciała rozszerzyć repertuar o piosenki francuskojęzyczne (stworzyliby je dla niej kompozytorzy i poeci, którzy pracowali dla Piaf). Uparła się, że tego nie zrobi. „Cały czas wędruję po emocjach, nastrojach, po uczuciach. Przecież jeżeli traci się miłość, tak ważną sprawę, tak wielką, przecież nie traci się jej w jakimś języku” ̶ tak uzasadniała swoją decyzję.
Autorki książki „Czarny Anioł. Opowieść o Ewie Demarczyk” wsłuchują się w głosy tych, którzy artystkę znali. Ona (podobnie jak skonfliktowana z nią siostra) nie zgodziła się porozmawiać z Angeliką Kuźniak i Eweliną Karpacz-Oboładze.
„Miała bardzo trudny charakter, ale łatwy przy takim talencie nie jest obowiązkowy” ̶ mówi Izabela Cywińska. „Była człowiekiem kontrastów. Raz bardzo ciepła, matczyna wręcz. A kiedy indziej pioruny z oczu!” ̶ twierdzi Krzysztof Oczkowski.
Występowała zawsze w czerni i egipskim makijażu. Jej publiczność zwraca uwagę, że w czasie koncertu nie mrugała oczami. Wykonywała utwory skomponowane do tekstów Leśmiana, Tuwima, Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Białoszewskiego. „Karuzela z madonnami”, „Rebeka”, „Pocałunki” czy „Taki pejzaż” zapewniły jej nieśmiertelność. Czesław Niemen wyznał kiedyś, że do pewnego momentu myślał, iż poezji nie należy śpiewać. Ale gdy posłuchał Ewy Demarczyk, zmienił zdanie.
„Jak się patrzy na te obecne gwiazdy, które strasznie się muszą natańczyć, strasznie dużo muszą się min narobić, żeby z tego był przebój, to się tęskni za tamtymi czasami” ̶ wzdycha Tadeusz Kwinta.
Artyści Piwnicy pod Baranami dowiedzieli się o istnieniu Demarczyk od saksofonisty Przemysława Dyakowskiego. Po tym, jak usłyszał ją w jednym z krakowskich klubów, pobiegł powiedzieć znajomym, że muszą poznać tę dziewczynę. Dziewczyna ta wkrótce stanie się ulubienicą Piotra Skrzyneckiego.
Demarczyk wygrywała rozmaite festiwale, ale największą nagrodą były dla niej łzy w oczach słuchaczy. „A może byśmy tak, najmilszy, / Wpadli na dzień do Tomaszowa? / Może tam jeszcze zmierzchem złotym / Ta sama cisza trwa wrześniowa... / W tym białym domu, w tym pokoju, / Gdzie cudze meble postawiono, / Musimy skończyć naszą dawną rozmowę, smutnie nieskończoną”. Kiedyś po koncercie, na którym śpiewała właśnie swój sztandarowy „Tomaszów”, podeszła do niej starsza pani z zaczerwienionymi oczami i powiedziała: „Dziękuję pani, bo wie pani, każdy w życiu ma swój Tomaszów”.
Artystce zarzucano czasem sentymentalizm. Odpowiadała: „Nie boję się sentymentalizmu. Uważam, że ten, kto wypiera się sentymentalności, to albo jest człowiekiem niepełnym, albo kłamie”.
Trudno określić moment, w którym Demarczyk straciła serce do Piwnicy. Do towarzystwa, z którym tyle nocy przesiedziała w kuchni mieszkania Janiny Garyckiej... To w nim przez kilkadziesiąt lat żył Piotr Skrzynecki. To do niego przez okno wchodzili: Osiecka, Łomnicki, Mrożek, Komeda, Pawluśkiewicz, Wajda...
Zygmunt Konieczny wspomina, że Demarczyk, nawet gdy ją ktoś o to prosił, nie mówiła szeptem: „Kogoś z sąsiadów Janinki chyba musiał bardzo denerwować ten głos. Raz, tuż przed świtem, chlusnął w Ewę wiadrem wody. Zanim zdążyliśmy zareagować, uciekł. A Ewa, cała przemoczona, mówiła jeszcze głośniej”.
Występy w Piwnicy były zaszczytem, ale pieniędzy przynosiły tyle, by wystarczyło na poranne mleko, na taksówkę już nie zawsze. Demarczyk coraz częściej koncertowała poza Krakowem. Pojawiły się gwiazdorskie wymagania (czarna podłoga na scenie i dwa czarne fortepiany ̶ gdy raz zaproponowano jej bordowy, nie zdecydowała się wystapić), ton nieznoszący sprzeciwu, chorobliwy profesjonalizm generujący ciągłe awantury w zespole. Przestała być ciepłą i otwartą dziewczyną z czasów, gdy zaczynała. Do jej perfekcjonizmu doszła wiara w teatralne przesądy (w Rumunii siedziała kiedyś kilka godzin na poboczu w samochodzie, bo czarny kot przebiegł jej drogę. Innym razem ̶ gdy ukradziono jej auto ̶ szukała go przez siedem godzin, kierując się wskazówkami jasnowidza) i podejrzanych mężczyzn. Gdy jej drugi mąż okazał się złodziejem, długo nie mogła w to uwierzyć (a może przyznać się, że nie wybrała dobrze). Kiedy jej impresariem został Paweł Rynkiewicz, zaczęła się izolować. Potrzebowała kogoś, kto się nią zaopiekuje, a
Rynkiewicz oprócz tego, że reprezentował jej interesy, potrafił też zrobić gwieździe pranie i manikiur.
Dużo miejsca w „Czarnym Aniele” poświęcono historii konfliktu artystki z władzami Krakowa. Kością niezgody był Teatr Ewy Demarczyk, z którym każda ze stron wiązała wielkie nadzieje. Od początku jednak współpraca się nie układała. Piosenkarka zarzucała miastu, że niedostatecznie wspiera jej działania, władze Krakowa zarzucały jej, że stworzyła „teatr widmo”, który nie prowadzi żadnej działalności. Teresa Starmach, która zajmowała się tą sprawą z ramienia miasta, mówi: „Widziałam ja na koncercie w Teatrze Starym i wiedziałam, że już nie śpiewa tak jak dawniej. Zrozumiałam, że tą pozorną walką o Teatr stara się przykryć własną niemoc”. Po klęsce tego przedsięwzięcia Demarczyk powie: „Kiedyś kochałam to miasto. Bardzo. Teraz już nie”.
Już na początku kariery zyskała przydomek „Czarny Anioł”, który sugerował dwoistość jej natury, jakąś nieoczywistość. Histeryczka i despotka, profesjonalistka i kobieta pełna ciepła. Każdy ma swoją Demarczyk.
Z książki wydanej przez Znak wyłania się artystka pełna sprzeczności, która stopniowo odchodzi w cień, usuwa się z życia Piwnicy i dawnych przyjaciół, by w końcu zniknąć też z życia publicznego, zostawiając wielbicieli z mnóstwem pytań bez odpowiedzi. Może zaszyła się w domu w Wieliczce i cieszy się kolejnymi nowymi roślinami w ogrodzie. Może.
Z „Czarnego Anioła” nie dowiemy się, o co tak naprawdę pogniewała się na Piotra Skrzyneckiego. A rów między nimi musiał być głęboki, skoro nie przyszła nawet na pogrzeb szefa Piwnicy.
Najbardziej poruszający wydał mi się ten fragment książki, w którym mowa o jednym z ostatnich koncertów Demarczyk. Przyszli na niego znajomi, którzy dawno nie słyszeli jej na żywo, ale tęsknili za Ewą sprzed lat. Był wśród słuchaczy również Skrzynecki, który po tym jej występie ̶ jak wspomina Leszek Długosz ̶ wymknął się cichaczem z sali. „Do dziś to widzę i słyszę. Skrzynia jakby z płaczem i pół ze śmiechem (jak to Skrzynia) rzucił (...) krótko, dokładnie zapamiętałem: »Wiesz, runęła chyba moja młodość!«”.
Dawno żadna publikacja nie zostawiła mnie z takim niedosytem jak „Czarny Anioł”. Zero zaskoczeń w trakcie lektury. Nie chodzi o to, że spodziewałam się sensacji. Raczej pytań do tej pory niezadanych, ustawienia pewnych kwestii w nowym świetle, wątków wyciągniętych z zapomnienia... Tymczasem miałam wrażenie, że z prasy dowiedziałam się do tej pory niewiele mniej.
Źródła zawodów artystki zostały opisane powierzchownie. Wciąż bardzo niewiele wiemy o Demarczyk schodzącej ze sceny. Ci, którzy mają w w pamięci książki Joanny Olczak-Ronikier: „Piwnica pod Baranami” oraz „Piotr”, reportaż Wojciecha Tochmana pt. „Mówię ci, tam była enklawa tajemna” czy chociażby fragmenty „Niebieskich ptaków PRL-u” Wojciecha Kałużyńskiego, wiedzą, jak mizernie na tym tle wypadają w „Czarnym Aniele” nawet opisy tak ważnych dla środowiska spotkań w mieszkaniu przy placu Na Groblach.
Piosenkarka uparcie milczy, Kuźniak i Karpacz-Oboładze nie miały więc łatwego zadania. Bronią się jej słowami sprzed lat: „Nie mogę zabronić pisania o sobie, tego nie mogę. Nie chcę tylko, żeby to było prywatne. Żeby wyszło na wierzch: jaka jestem poza śpiewaniem. Jaka naprawdę”. Nie powinny się jednak dziwić krytycznym ocenom ze strony czytelników, którzy oczekiwali, że ta lektura pozwoli im zrozumieć, dlaczego ich idolka zamilkła na lata. Słowo „ponoć” czai się w tej opowieści w zbyt wielu miejscach.
W notatkach Teresy Torańskiej autorki „Czarnego Anioła” znalazły takie zdania z jej rozmowy z piosenkarką: „Rośliny są bardziej oddane niż ludzie. Ja się na ludziach zawiodłam”. Choć dziś trzymamy w rękach książkę o jednej z najważniejszych polskich artystek XX wieku, nadal niewiele wiemy o tym, skąd w Demarczyk aż takie poczucie krzywdy.