Gdybym miała zabrać pięć książek na bezludną wyspę, jedną z nich, być może, byłby Atlas wysp odległych. Ta dość cienka książka, wystylizowana na podręcznik przedwojennego gimnazjalisty, kryje w sobie ocean opowieści. To kondensat pięćdziesięciu grubych tomów o żeglowaniu i walce, o tropikalnych lasach, śnieżnych pustyniach i wulkanach, o tęsknocie, o samotności, o bogach i demonach, o miłości i śmierci.
Judith Schalansky zaprojektowała dla swoich opowieści o dalekich wyspach formę przywodzącą na myśl szklane gablotki, w których egzotyczne owady tkwią na szpilkach, przez dziesięciolecia zatrzymane w czasie. Pięćdziesiąt starannie opisanych fiszek, każdej wyspie przypisana mapa – wszystkie w tej samej skali, w stonowanych barwach, wokół ocean, żadnych lądów aż do skraju kartki. Kilka liczb, parę słów w egzotycznych językach, parę punktów na osi czasu. I niecała strona na opowieść.
Zwykle część kartki pozostaje niezapisana. Opowiedziana historia zajmuje nie więcej, niż dwadzieścia, trzydzieści wersów niezwykle skondensowanej prozy. Czytelnik przygląda się temu właściwie z niedowierzaniem: kilkanaście zdań, ani jednej fotografii, z czego właściwie jego świadomość stworzyła tę kipiącą zieleń, ten krzyk ptaków, tę mroźną biel, te białe kości, piasek i kamienie? Tych wszystkich bohaterów prób ostatecznych? To magia słowa, oszczędnie ważonego słowa w epoce inflacji słów.
Uważam Atlas wysp odległych za książkę wybitną. Za chłodną perfekcją formy kryje się niezmierzona erudycja pisarki, tysiące przeczytanych stron, by z historii (prawdziwej, a przynajmniej wcześniej przez kogoś wymyślonej) wybrać tę jedną chwilę, jedną postać, w której, jak w soczewce skupi się prawda o wyspie. I wiele innych prawd. „Tutaj droga się kończy”.