„Nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Nie wiem, jak to nazwać. Faustino Manso, mój ojciec, umarł wczoraj wieczorem”.
Pewnego popołudnia umierała matka Laurentiny. Tuż przed śmiercią wręczyła jej kopertę, a w kopercie list. A w liście prawda. Że nie jest jej matką. Że ojciec nie jest ojcem. Że dziecko, które miało być nią, umarło, a obok w łóżku nieprzytomna leżała dziewczyna – bliska śmierci, młoda, ładna, z noworodkiem, ale bez sił do życia. Ojciec, Faustino Manso, wziął dziecko jak prezent i włożył w dłonie Dorotei i Daria. Ta młoda dziewczyna i tak miała nie przeżyć, a oni pragnęli dziecka – układanka, która zazębiała się w odpowiednich miejscach, decyzja, którą ktoś ukrywał w nienapisanym liście aż do śmierci, duch, który zniknął, gdy tylko przekazał dziecko. I tajemnica, która nagle została odarta z tajemniczości.
Okazuje się, że ojciec, prawdziwy ojciec, Laurentiny, to znany muzyk jazzowy. Dziewczyna pragnie go poznać, więc wsiada w samolot i leci do Angoli. I na lotnisku kupuje gazetę, z której dowiaduje się o jego śmierci. Ułamek, włos, cienka nitka...
Ale Faustino nigdy nie był sam, miał siedem żon i osiemnaścioro dzieci.Z wielu z nich wnuki, potem kolejne pokolenia, wielka, rozrośnięta siatka, w którą Laurentina łapie się, chcąc poznać swoje korzenie. Postanawia zrealizować plan – chce śladami swojego ojca przemierzyć Afrykę i śladami jego gorących warg, dłoni, głosu, odnaleźć wszystkie kobiety, z którymi żył, żeby wskrzesić go z martwych. Dla samej siebie, dla obrazu, dla wizerunku, dla sprawdzenia, czy ma takie same oczy i takie same palce u nóg. W wycieczce towarzyszy jej chłopak – Mandume, urodzony w Angoli, ale uparcie podający się za Portugalczyka. Mężczyzna widzi w tej podroży sposobność do zrobienia filmu dokumentalnego o prawdziwym życiu muzyka. Zabiera kamerę, statywy, filmy, taśmy, aparaty... Jedzie też z nimi Bartolomeu, wnuk samego Faustina, jako przewodnik i trochę młodsze wcielenie dziadka – odbicie jego ducha, jego idei, jego pasji. Wsiadają do rozklekotanego dżipa i wyruszają w pustą, suchą, rozebraną z całej swojej turystycznej
otoczki Afrykę.
Powiem od razu. To nie jest książka, którą czyta się łatwo, którą można odłożyć, żeby przegryźć ją lodami albo zapić piwkiem i wrócić z uśmiechem na twarzy.Nie jest to bowiem typowa powieść, gdzie króluje fabuła – coś się wydarza i wywołuje skutek. To zapis oddechów, połykanych pod niebem Angoli, to obrazy zapisywane w notatniku, opartym o brudny stolik, to jakieś strzępy wspomnień, wielkie oczy dziewczynki pod żółtym kocem, śpiącej na cokole pomnika, duch Indianki nawiedzający stary dom, rasizm, który pozwala najpierw pytać o twoje pochodzenie, dopiero potem o imię. I genialna, zupełnie fantastyczna historia o muzyku, który poszedł do okulisty poskarżyć się na zmęczone oczy. O niewidomym muzyku...
Ta książka to jakby ktoś zebrał pocztówki, pamiętniki i kalendarze kilku osób, pomieszał je, podrzucił do góry, a potem spiął w przypadkowej kolejności dywan z kartek, który utworzył mu się pod stopami. To mnóstwo pojedynczych epizodów, z których zbudowana jest Afryka. Mechaniczne robaki, które ktoś produkuje wszczepiając żywym mechanizmy, albo leżenie na plaży z kobietą, która rozbiera się, patrzy z mężczyzną w gwiazdy,a potem ubiera się i odchodzi. I upał. I żar. I dziwność smaków i spojrzeń.
A pomiędzy tym wszystkim jest dziewczyna, która dowiedziała się, że musi sobie poskładać ojca. Że musi go poszukać w piasku RPA i w klawiszach fortepianu, gdzieś w jakimś zapomnianym hotelu. Zlepia swojego ojca ze strzępków, odnajdywanych na językach nieznajomych. Jedna z jego żon opowiada, jak po kilku latach nieobecności, wrócił do niej i nocą usiadł na łóżku, ociekający deszczem, czekając, aż się obudzi i zechce go przyjąć z powrotem. Muzyk, spotkany w Kapsztadzie zapewnia, że w Faustina Mansa wstępował duch Waltera Sylvestra Page'a, jednego z pionierów jazzu, gdy ten grał na kontrabasie. Wszyscy mówią, że kochał kobiety. A kolejna z jego żon opowiada, jak uwodził pielęgniarkę chory na malarię, w stanie gorączki i majaków. Bo była piękna. Albo jak związał się ze znachorką, która umiała przepowiadać przyszłość. I to, że „mój ojciec nadawał swoim dzieciom imiona od nazw alkoholi, które sączył w momencie, kiedy zostawał powiadomiony o pojawieniu się kolejnego potomka.”
Dodatkowo tę fabułę/niefabułę zakłóca druga narracja – tajemniczy pisarz wraz z Karen Boswall i Jordim (którym jest dedykowana powieść) – fotografem, wyruszają śladem Laurentiny-dokumentalistki, która pragnie zrobić film o swoim ojcu Faustinie Mansie.
To od pisarza, bezimiennego, zaczyna się narracja, on jako pierwszy mówi, on pewnie w rękach ma moc sprawczą, ona powołuje do życia bohaterów.To zabawa z czytelnikiem – pisarzowi, Karen i Jordiemu psuje się na środku pustyni samochód. Rozdział dalej w książce Laurentina, Bartolomeu i Mandume, wysiadają na środku pustyni z zepsutego samochodu. To zabawa, która mnie do końca nie przekonała, która kazała mi męczyć się nad tą książką, mimo jej naprawdę genialnych fragmentów. To irytujące miejscami, upiorne puszczanie oka, podchody, gra w chowanego. Dziwne, mistyczne zbiegi okoliczności, postacie, migające w obydwu płaszczyznach opowieści, spotkania na środku pustyni, które nie powinny się zdarzyć, a się zdarzają, dreszcz spowodowany uświadomieniem sobie, że żaden bohater nie jest tym, za kogo się podaje... Nie wiadomo, co jest fikcją a co prawdą. Albo inaczej... Nie wiadomo, czy cokolwiek jest prawdą, czy jakakolwiek perliczka może myśleć, że jest psem, na tym najdziwniejszym ze światów? Pewnie może, skoro
możliwe jest takie zakończenie historii, jakie wymyślił tajemniczy pisarz, bądź Jose Eduardo Agualusa... Za zakończenie stawiam mu kolejkę laurentiny...