Joseph Gelinek to postać tajemnicza: hiszpański autor, który skrył swoją tożsamość za imieniem i nazwiskiem osiemnastowiecznego czeskiego księdza – kompozytora. Prawdopodobnie debiutant w świecie literatury. Przypuszczalnie muzyk albo muzykolog, co mogłoby być dobrą rekomendacją dla autora sensacyjnej powieści – muzyka jest emocjonująca i logiczna zarazem, a taki właśnie powinien być dobry kryminał. Dziesiąta symfonia próbuje być emocjonująca, ale kiedy bohaterowie tracą głowy, a przynajmniej wystawiają je na poważne ryzyko, czytelnik głowy nie traci i tym wyraźniej widzi dziwaczne meandry autorskiej logiki, szeleszczące papierem komplikacje i rozwiązania rodem z filmów klasy C. A mogło być tak pięknie…
Pomysł był znakomity. Po cennych dziełach sztuki i tajemniczych manuskryptach, modnych ostatnio jako motywy sensacyjnych powieści, przyszła pora na zaginioną partyturę. Na dodatek – partyturę przeklętą, może diaboliczną, poszukiwaną przez masonów i iluminatów. Legendarną X symfonię Beethovena, o której zachowały się wzmianki, strzępy notatek – za mało, by pokusić się o rekonstrukcję. A jeśli Mistrz rzeczywiście ją ukończył, a partytura zachowała się do naszych czasów? Byłaby warta prawdziwą fortunę, szczególnie, że otacza ją mroczna aura, przekleństwo dziesiątej symfonii. Ktokolwiek z wielkich odważył się pisać więcej, niż dziewięć, dziesiątej nie kończył, umierał. Janusz Ekiert w notce na skrzydełku okładki wymienia Schuberta, Dworzaka, Mahlera, Brucknera, Sibeliusa jako tych, którzy umarli tworząc dziesiątą symfonię, albo zamilkli po napisaniu dziewiątej. Słynny dyrygent wykonuje na prywatnym koncercie pierwszą część zaginionej X symfonii. Genialna rekonstrukcja czy odnaleziony oryginał? Dyrygent na to
pytanie już nie odpowie, nazajutrz przechodnie odnajdują w parku jego bezgłowe ciało. Najważniejszy dla śledztwa staje się ekspert – muzykolog, który był na koncercie i, być może, potrafi powiedzieć, czy to co słyszał, było współcześnie napisaną kompilacją, czy prawdziwym dziełem Beethovena, bo jeśli gdzieś rzeczywiście istnieje manuskrypt wart trzydzieści milionów euro, to jest to dostateczny motyw by zabić albo zostać zabitym. Daniel Paniagua, uniwersytecki wykładowca, specjalista od Beethovena, nolens volens zostaje biegłym sądowym, a właściwie – jedną z głównych postaci w śledztwie. I kimś, kto może doprowadzić mordercę do upragnionego łupu.
W streszczeniu wygląda to całkiem nieźle. Autor potrafi przystępnie opowiadać o muzyce, dobrze się czuje opisując uniwersytecki wydział muzykologii, współczesna warstwa obyczajowa udaje mu się już trochę gorzej (a wątek z aborcją – najgorzej), dziewiętnastowieczne scenki z Beethovenem są, moim zdaniem, mdłe i nieprzekonujące, ale intryga sensacyjna – no, to już prawdziwy kryminał. Nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. Spiętrzenie zbiegów okoliczności może załamać każdego specjalistę od rachunku prawdopodobieństwa, a stopień komplikacji rzeczy prostych zaimponować nawet twórczyniom klockowych koronek. Zapominalski muzyk, chcąc zaszyfrować wiadomość, nie układa z niej melodyjki („Ach, nie zapomnisz mnie…”), ale każe sobie wytatuować nuty na głowie. Dobrze, że autor nie wpadł na to, że właściciel głowy odczytywałby to pewnie w lusterku, czyli w odwrotnej kolejności, bo niechybnie napisałby drugi tom. Ukradziony telefon w kolejnym rozdziale dzwoni sobie spokojnie w kieszeni właściciela, inne przedmioty
robią bohaterom podobne uprzejmości, a finał, ach, ten finał… Czytadło w sumie sympatyczne i nawet rozbrajające w swojej naiwności, ale pomysłu szkoda.