Maria Ulatowska reprezentuje nieco zmurszały, żeby nie powiedzieć: po części wymarły, gatunek pisarzy-optymistów. Tworzy więc książki przyjemne w treści, a co za tym idzie – także i w odbiorze – narażając się jednak na pewien dość oczywisty zarzut. Zarzut hurraoptymistycznej przesady ogólnej. Nie byłoby w tym nic złego (w końcu czytać pogodne książki lubimy), gdyby wspomniana wizja szczęśliwości choć minimalnie wybijała się ponad inne – równie idylliczne i mało odkrywcze, zawarte w bliźniaczo podobnych książkach. Niestety „Domek nad morzem” – trzecia już literacka propozycja Ulatowskiej – od dwóch poprzednich niczym szczególnym się nie różni. Opowiedziana przez autorkę historia ginie w gąszczu analogicznych, błahych powiastek „o życiu, przyjaźni i ponadczasowej sile miłości”. Rzecz jasna – ze wzorcowym happy endem. I źle skrywanym pozorem realizmu.
Rzeczony pozór jest paradoksalnie jedynym czynnikiem urozmaicającym dość monotonną, melancholijno-sielankową treść książki. Sam zarys fabuły przesadnią oryginalnością nie grzeszy. Autorka tworzy obyczajową kronikę życia 50-letniej Ewy, która spełnienie dwóch najskrytszych marzeń – posiadania córki i tytułowego domku nad morzem – okupiła życiowymi niepowodzeniami, uczuciową bolączką (do czasu) i stopniową utratą najbliższych krewnych. Ulatowska z jednej strony stara się przekonująco oddać nieuchronne koleje ludzkiego bytu – przemijanie, samotność, potrzebę bliskości z drugim człowiekiem, a także dążenie do stabilizacji w duchu domowego ogniska. Z drugiej natomiast – automatycznie zaprzecza powyższym zabiegom, wzbogacając fabułę o tradycyjnie „oklepane” (dodajmy – nad wyraz fortunne) „zbiegi okoliczności”, „nieoczekiwane wypadki” czy przysłowiowe „złośliwości losu”. Otrzymujemy w efekcie typową do granic możliwości – a co za tym idzie: skrajnie przewidywalną – opowieść o perypetiach tytułowej postaci,
doprawioną szczyptą humoru i sielankową atmosferą rodzinnego ciepła. Nie braknie tu dobrych, życzliwych i prostodusznych bohaterów (z jednym – a więc szczęśliwie zauważalnym – wyjątkiem). Nie braknie także mało skomplikowanej, choć niewątpliwie wciągającej historii rodem z bajki. Czysto rozrywkowy i relaksacyjny aspekt lektury Ulatowska realizuje więc skutecznie, a poniekąd i z rozmachem.
Domek nad morzemmimowolnie zaraża odbiorcę niezachwianym optymizmem autorki, dostarczając równocześnie stosownej – zważywszy na „gorzko-smutny” charakter opowiedzianej historii – porcji wzruszeń. Bajkowe perypetie Ewy realizują więc w pełni wszystkie kryteria udanej powieści „ku pokrzepieniu” i „na pohybel chandrze” (co w przypadku twórczości Ulatowskiej specjalnie nie dziwi, a tym samym – na szczególną pochwałę nie zasługuje). Problem z jednoznaczną oceną książki tkwi natomiast nie tyle w przesłodzonej treści, ile w samej konwencji, od której trudno wymagać rozbudowanej problematyki i głębi przesłania. Powieści obyczajowe z obowiązkowym wątkiem miłosnym, akcentem humorystycznym i nienaturalnie budującym zakończeniem niejako z urzędu realizują pewien schemat. Domek nad morzem – obok całej rzeszy innych, bliźniaczo podobnych lektur – tchnie zatem wszechogarniającą nadzieją (rzecz jasna – mimo przeciwności losu) i wiarą w nieco już zapomiane (rzecz jasna – tylko pozornie) wartości. Książka
utrzymana jest ponadto w melancholijno-refleksyjnym klimacie, który po trosze przyciąga, a po trosze drażni. Duży w tym udział wplatanych do narracji para-sentencji, „złotych myśli”, ckliwych cytatów i życiowych dewiz – mających zapewne skłaniać do zadumy, lecz na dłuższą metę trącących banałem.
Domek nad morzem można więc uznać za lekturę satysfakcjonującą na tyle, na ile pozwala dość ograniczona problematyka i cokolwiek mało inwazyjna treść. Sympatycy dotychczasowej twórczości, a także pogodnego stylu pisania Marii Ulatowskiej zawiedzeni na pewno nie będą. Autorka przyzwyczaiła nas już i do rodzinnego klimatu swoich opowieści, i do humorystycznych sytuacji, i do wzbudzających sympatię bohaterów. Również idylliczno-refleksyjne zakończenie nikogo przesadnie nie zdziwi. Chyba właśnie ta urokliwa przewidywalność – bądź co bądź: swoisty wyznacznik pisarstwa Ulatowskiej – stanowi sedno problemu. Autorka produkuje kolejne książki z równym entuzjazmem i zaangażowaniem, zapominając niestety o dość ważnym kryterium oceny utworu – tj. efekcie zaskoczenia, towarzyszącym lekturze. Czytana w nieskończoność – pozornie inna, a w gruncie rzeczy jedna i ta sama – opowieść stopniowo traci swój urok. I szybko popada w zapomnienie.